Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 3 страница



— Chwała Bogu, znalazł się przynajmniej jeden odważny! Wszyscy pouciekali, wszyscy zdradzili! Chodźmy, chodźmy do niego, ja już nie wiem, co robić! — I, nadal szlochając, pociągnęła księgowego do gabinetu.

Wszedłszy tam Wasilij Stiepanowicz przede wszystkim upuścił teczkę, a wszystkie myśli w jego głowie stanęły dęba. Trzeba przyznać, że powody były dostateczne.

Za ogromnym biurkiem, na którym stał masywny kałamarz, siedział pusty garnitur i nie umoczonym w atramencie piórem wodził po papierze. Garnitur był w krawacie, z butonierki sterczało mu wieczne pióro, ale ponad kołnierzykiem nie było ani szyi, ani głowy, z mankietów nie wychylały się dłonie. Ubranie pogrążone było w pracy i w ogóle nie zauważało panującego wokół zamętu. Słysząc, że ktoś wszedł, odchyliło się w fotelu i sponad kołnierzyka rozbrzmiał dobrze księgowemu znany głos Prochora Piotrowicza:

— O co chodzi? Przecież na drzwiach jest napisane, że nie przyjmuję.

Piękna sekretarka wrzasnęła i załamując dłonie zawołała:

— Widzi pan? Widzi pan? Nie ma go! Nie ma! Oddajcie go, oddajcie!

Ktoś właśnie stanął w drzwiach gabinetu, jęknął i wybiegł. Księgowy poczuł, że ugięły się pod nim nogi, i przysiadł na brzeżku krzesła, nie zapominając wszakże o podniesieniu teczki. Urodziwa sekretarka skakała wokół buchaltera, szarpała go za marynarkę i wołała:

— Ja zawsze, zawsze go ostrzegałam, kiedy się pieklił! No i dopieklił się! — Ślicznotka podbiegła do biurka i tkliwym, melodyjnym głosem, trochę przez nos, bo była zapłakana, zawołała:

— Proszeńka! Gdzie jesteś?

— Kto tu dla pani jest „Proszeńka”? — jeszcze głębiej zapadając w fotel wyniośle zasięgnął informacji garnitur.

— Nie poznaje! Mnie nie poznaje! Coś takiego!... — załkała sekretarka.

— Proszę nie szlochać w moim gabinecie! — gniewnie powiedział zapalczywy garnitur w prążki i rękawem przyciągnął do siebie kolejny plik papierów, najwyraźniej zamierzając napisać na każdym z nich swoją decyzję.

— Nie, nie mogę na to patrzyć, nie, nie mogę! — krzyknęła Anna Ryszardowna i wybiegła do sekretariatu, a za nią jak z procy wypadł księgowy.

— Siedzę, niech pan sobie wyobrazi — opowiadała sekretarka znowu wczepiając się w rękaw księgowego — a tu wchodzi kot. Czarny, wielki jak hipopotam. Ja, oczywiście, krzyczę na niego: „A psik!” Uciekł, a zamiast niego wchodzi tłuścioch, też ma jakiś taki koci pysk, i powiada: „Co to, obywatelko, krzyczycie „a psik!” na interesantów?” — iż miejsca szast do Prochora Piotrowicza. Ja, oczywiście, za nim, krzyczę: „Czy pan zwariował?” A on jak ostatni cham — prosto do Prochora Piotrowicza i siada w fotelu, naprzeciwko niego. No, i... Prochor Piotrowicz to dusza człowiek, ale nerwowy. Uniósł się, to prawda. Nerwy ma stargane, haruje jak wół — no, cóż, wybuchnął: „Co to za wchodzenie bez zameldowania?” A ten bezczelny typ, niech pan sobie wyobrazi, rozwalił się w fotelu i mówi z uśmiechem: „Przyszedłem, powiada, obgadać interes”. Prochor Piotrowicz znowu się uniósł: „Jestem zajęty”. A ten, niech pan sobie wyobrazi, na to: „Nieprawda, wcale pan nie jest zajęty”... Coo? Wtedy, oczywiście, skończyła się cierpliwość Prochora Piotrowicza, wrzasnął: „Co to ma znaczyć? Wyrzucić go stąd natychmiast, niech mnie diabli porwą!” A ten, niech pan sobie wyobrazi, uśmiechnął się i powiada: „Niech diabli porwą? To się da zrobić!” I — trach! Nie zdążyłam nawet krzyknąć, patrzę, nie ma tego z kocim pyskiem, i sie... siedzi... garnitur... Eeeee! — zawyła rozwarłszy usta, które zupełnie już zatraciły jakikolwiek kontur.

Zakrztusiła się szlochem, nabrała tchu i bluznęła zupełnie już od rzeczy:

— I pisze, pisze, pisze! Zwariować można! Rozmawia przez telefon! Garnitur! Wszyscy pouciekali jak zające!

Buchalter stał i dygotał. Ale los przyszedł mu z pomocą. Spokojnym, rzeczowym krokiem wchodziła do sekretariatu milicja w sile dwóch funkcjonariuszy. Na ich widok ślicznotka jęła szlochać jeszcze gorliwiej, dłonią zaś wskazywała drzwi gabinetu.

— Wiecie co, obywatelko, przestańcie szlochać — spokojnie powiedział jeden z milicjantów, księgowy zaś czując, że jego obecność jest tutaj najzupełniej zbyteczna, wyskoczył z sekretariatu i po minucie był już na świeżym powietrzu. W głowie miał przeciąg, huczało w niej jak w kominie, a w tym huku można było usłyszeć strzępki bileterskich opowieści o wczorajszym kocie, który uczestniczył w seansie. „Ehe! Czy to aby nie będzie nasze kociątko?”

Nic nie wskórawszy w komisji Łastoczkin postanowił udać się do jej oddziału, który mieścił się w zaułku Wagańkowskim, i żeby trochę się uspokoić, drogę do oddziału odbył piechotą.

Miejski zarząd widowisk, filia komisji, mieścił się w nadgryzionej zębem czasu willi w głębi podwórza i wyróżniał się porfirowymi kolumnami w westybulu. Nie owe kolumny wszakże, ale to, co się wśród nich działo, robiło owego dnia niesamowite wrażenie na interesantach.

Kilku zagapionych petentów stało i patrzyło na płaczącą panienkę, która siedziała przy stoliku zawalonym specjalistycznymi dziełkami o tematyce widowiskowej. W tej chwili panienka ta nikogo nie zachęcała do nabywania tej literatury, na współczujące zaś pytania machała tylko ręką, podczas gdy z góry, z dołu i z boków, ze wszystkich stron urywały się dzwonki co najmniej dwudziestu zachłystujących się telefonów.

Popłakawszy sobie nieco sprzedawczyni nagle drgnęła, krzyknęła histerycznie:

— O, znowu!

I nieoczekiwanie zaśpiewała drżącym dyszkantem:

Morze przesławne, Bajkale ty nasz!...

Na schodach zjawił się goniec, pogroził komuś pięścią i głuchym, bezbarwnym barytonem ciągnął W duecie z dziewoją:

Łajbo dziurawa, płyń burzy na przekór!...

Do głosu gońca przyłączyły się dalsze głosy, chór rozrastał się, aż wreszcie pieśń zagrzmiała we wszystkich pomieszczeniach oddziału. W najbliższym pokoju, pod szóstką, gdzie mieściła się rachuba, dominował czyjś potężny, zachrypnięty basso profondo.

Żagle podarte wciągnijcie na maszt!... — darł się goniec na schodach.

Łzy płynęły dziewoi po twarzy, próbowała zacisnąć zęby, ale usta same się jej otwierały i śpiewała o oktawę wyżej niż goniec:

Już niedaleko do brzegu...

Oniemiałych interesantów oddziału zadziwiło to, że chórzyści rozsiani przecież po różnych zakątkach budynku, śpiewali zadziwiająco zgodnie, zupełnie jak gdyby cały chór stał i wpatrywał się w niewidzialnego dyrygenta.

Przechodnie na Wagańkowskim zatrzymywali się koło sztachet ogrodzenia, dziwiła ich panująca w oddziale wesołość.

Skoro tylko odśpiewano pierwszą zwrotkę, śpiew urwał się nagle, jakby na skinienie dyrygenta. Goniec zaklął cicho i uciekł.

Wtedy otworzyły się drzwi frontowe i stanął w nich obywatel w letnim płaszczu, spod którego wyzierał biały fartuch. Towarzyszył mu milicjant.

— Błagam pana, doktorze, niech pan coś zrobi! — histerycznie krzyknęła dziewoja.

Sekretarz oddziału wybiegł na schody i najwyraźniej zapłoniony ze wstydu, zażenowany, zacinając się zaczął mówić:

— Widzi pan, doktorze, zdarzył się tu przypadek jakiejś masowej hipnozy i trzeba koniecznie... — Nie dokończył zdania, zaczął się krztusić własnymi słowami i nagle zaśpiewał tenorem:

Szyłka i Nerczyńsk nie straszne nam dziś...

— Dureń — krzyknęła dziewoja, ale nie wyjaśniła, kogo za durnia uważa, tylko wykonała wysiloną ruladę i sama również zaśpiewała o Szyłce i Nerczyńsku.

— Proszę się wziąć w garść! Proszę przestać śpiewać! — zwrócił się do sekretarza doktor.

Wszystko wskazywało na to, że sekretarz sam wiele by dał za to, żeby przestać śpiewać, ale właśnie nie mógł przestać i wraz z całym chórem zakomunikował przechodniom w zaułku, że w „górach nie pożarł żarłoczny go zwierz i kule strażników chybiły”.

Skoro tylko zwrotka dobiegła końca, dziewoja pierwsza otrzymała od lekarza swoja porcję waleriany, po czym doktor popędził za sekretarzem do innych, żeby ich również napoić.

— Przepraszam, obywatelko — zwrócił się nagle do dziewoi Łastoczkin. — Czy nie odwiedził was czarny kot?

— Jaki znów kot! — gniewnie zawołała dziewoja. — Osioł siedzi w naszej filii, osioł! — i dodała: — No to co, że usłyszy, wszystko zaraz opowiem! — I rzeczywiście opowiedziała, co zaszło.

Okazało się, że kierownik oddziału miejskiego, który (zdaniem dziewoi) „ostatecznie rozłożył rozrywki lżejszego gatunku”, miał manię organizowania najrozmaitszych kółek.

— Mydlił oczy kierownictwu! — darła się dziewoja.

W ciągu roku kierownik zdołał zorganizować kółko miłośników Lermontowa, kółko szachowo—warcabowe, kółko ping—ponga i kółko jazdy konnej. Odgrażał się, że do lata zorganizuje jeszcze kółko słodkowodnych wioślarzy oraz kółko alpinistów. I oto dzisiaj, w czasie przerwy obiadowej kierownik wchodzi...

— ...i prowadzi pod rękę jakiegoś sukinsyna — opowiadało dziewczę — którego nie wiadomo skąd wytrzasnął, w kraciastych spodenkach, w pękniętych binoklach i... morda zupełnie nie do przyjęcia!...

Dziewoja opowiedziała, że kierownik z miejsca przedstawił gościa wszystkim, którzy akurat byli na obiedzie w stołówce, jako wybitnego specjalistę w dziedzinie organizowania chórów amatorskich.

Twarze niedoszłych alpinistów posmutniały, ale kierownik zaraz zaapelował do wszystkich, by nie upadali na duchu, specjalista zaś żartował, dowcipkował i uroczyście zapewnił, iż śpiew zajmuje bardzo niewiele czasu, natomiast pożytków ze śpiewania płynących jest, mówiąc między nami, cała fura.

I oczywiście — opowiadała dziewoja — Fanow i Kosarczuk, znane w całym oddziale lizusy, wyrwali się pierwsi i zgłosili się do chóru. Wtedy i reszta pracowników zrozumiała, że śpiewu nie da się uniknąć, i też zapisała się do kółka. Śpiewać postanowiono w czasie przerw obiadowych, ponieważ resztę czasu zajmował Lermontow i warcaby. Kierownik, chcąc świecić przykładem, oświadczył, że dysponuje tenorem, a dalej wszystko potoczyło się jak w koszmarnym śnie. Kraciasty specjalista—dyrygent rozwrzeszczał się:

— Do—mi—sol—do! — Powyciągał co bardziej nieśmiałych zza szaf, za którymi usiłowali się ukryć przed śpiewaniem, u Kosarczuka doszukał się absolutnego słuchu, postękiwał i kwilił, prosił, by uszanować w nim starego cerkiewnego regenta i solistę, stukał kamertonem o palec, błagał, by zaintonować „Morze przesławne...”.

Więc zagrzmiała pieśń. Nawet ładnie im to wyszło. Kraciasty rzeczywiście znał się na rzeczy. Prześpiewali pierwszą zwrotkę. Wtedy były dyrygent cerkiewny przeprosił, powiedział: „Ja tylko na minutkę...” — i zniknął. Myśleli, że naprawdę wróci po minucie. Ale minęło dziesięć minut, a jego jak nie ma, tak nie ma. Pracowników oddziału ogarnęła radość — uciekł!

Ale nagle jakoś tak odruchowo zaśpiewali drugą zwrotkę. Zaczął Kosarczuk, który w gruncie rzeczy nie miał może absolutnego słuchu, ale dysponował dość miłym wysokim tenorem. Prześpiewali. Dyrygenta jak nie ma, tak nie ma! Rozeszli się do swoich zajęć, ale nikt nie zdążył nawet usiąść, kiedy — mimo woli — zaśpiewali znowu. Próbowali przestać — guzik! Ze trzy minuty posiedzą cicho i znowu zaczynają! Posiedzą cicho — i znów. Połapali się wreszcie, że nieszczęście. Kierownik ze wstydu zamknął się w swoim gabinecie!

W tym momencie opowieść dziewoi została przerwana — Waleriana nic nie pomogła.

W kwadrans później za sztachety na Wagańkowskim wjechały trzy ciężarówki. Załadował się na nie cały personel oddziału z kierownikiem na czele.

Skoro tylko pierwsza ciężarówka podskoczywszy w bramie wjechała w zaułek, stojący w skrzyni wozu i trzymający się wzajem za ramiona pracownicy otworzyli usta i w całym zaułku rozległa się popularna pieśń. Podjęła ją druga ciężarówka, za nią trzecia. Z tą pieśnią odjechali. Spieszący do swoich spraw przechodnie tylko pobieżnie rzucali okiem na ciężarówki i bynajmniej się nie dziwili, sądzili bowiem, że to wycieczka wyjeżdża za miasto. A oni rzeczywiście jechali za miasto, tyle że nie na wycieczkę, ale do kliniki profesora Strawińskiego.

W pół godziny później księgowy, który zupełnie stracił głowę, dotarł w końcu do wydziału finansowego z nadzieja, że pozbędzie się wreszcie państwowych pieniędzy. Nauczony doświadczeniem przede wszystkim zajrzał ostrożnie do długiej sali, w której za matowymi szybami ze złoconymi napisami siedzieli urzędnicy. Nie zauważył żadnych oznak paniki ani skandalu. Panował spokój, jak przystało na szanujący się urząd.

Łastoczkin wsunął głowę w okienko, nad którym widniał napis „Przyjmowanie wpłat”, przywitał jakiegoś nie znanego sobie urzędnika i uprzejmie poprosił o blankiet wpłaty.

— Po co to panu? — zapytał urzędnik w okienku.

Buchalter zdumiał się.

— Chcę wpłacić pieniądze. Jestem z Varietes.

— Chwileczkę — odparł urzędnik i błyskawicznie zastawił siatką otwór w szybie.

„Dziwne!”... — pomyślał księgowy. Miał powody do zdziwienia. Coś takiego spotykało go po raz pierwszy w życiu. Każdy wie, jak trudno jest podjąć pieniądze, wtedy zawsze mogą się wyłonić jakieś trudności. Ale księgowemu w jego trzydziestoletniej praktyce ani razu nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś, wszystko jedno czy to osoba prywatna, czy prawna, stwarzał kłopoty, kiedy mu się daje pieniądze.

Ale siateczka odsunęła się wreszcie i buchalter znowu przywarł do okienka.

— Dużo pan tego ma? — zapytał urzędnik.

— Dwadzieścia jeden tysięcy siedemset jedenaście rubli.

— Ho—ho! — Nie wiedzieć czemu ironicznie odparł urzędnik i podał księgowemu zielony arkusik.

Buchalter wprawnie wypełnił dobrze sobie znany blankiet i zaczął rozwiązywać sznurek na paczce.

Kiedy rozpakował swój bagaż, pociemniało mu w oczach, zaskowyczał boleśnie.

Zawirowały mu przed oczyma zagraniczne banknoty — były tam paczki kanadyjskich dolarów, angielskich funtów szterlingów, holenderskich guldenów, łotewskich łatów, koron estońskich...

— To jeden z tych sztukmistrzów z Varietes! — rozległ się nad oniemiałym księgowym groźny glos. I Wasilij Stiepanowicz natychmiast został aresztowany.

 

18. PECHOWI GOŚCIE

Kiedy pedantyczny buchalter mknął taksówką, aby u celu swej podróży zobaczyć urzędujący garnitur, z wagonu numer dziewięć pierwszej klasy (z miejscówkami) kijowskiego pociągu, który właśnie przyjechał do Moskwy, wysiadł wraz z innymi dostojnie wyglądający pasażer z fibrową walizeczką w ręku. Pasażerem tym był wujek nieboszczyka Berlioza we własnej osobie, Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista—planista, mieszkający w Kijowie, na byłej ulicy Instytuckiej. Przyczyną przyjazdu Popławskiego do Moskwy była otrzymana przezeń przedwczoraj wieczorem depesza następującej treści:

„przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”.

Popławski był uważany — i słusznie — za jednego z najmądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale nawet najmądrzejszy człowiek otrzymawszy tego rodzaju depeszę znalazłby się w kropce. Skoro ktoś telegrafuje, że został przejechany, to chyba jasne, że nie został przejechany na śmierć. Ale w takim razie, dlaczego mowa o pogrzebie? Może jest w tak ciężkim stanie, że przewiduje nieuniknioną śmierć? To oczywiście jest możliwe, ale nawet wtedy co najmniej dziwne jest to dokładne oznaczenie terminu — skąd Berlioz może wiedzieć, że pochowają go akurat w piątek i to akurat o trzeciej? Zdumiewająca depesza!

Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. Wszystko jest proste. Skutkiem niedopatrzenia treść depeszy została zniekształcona. Słowo „mnie” niewątpliwie trafiło do niej z innego telegramu zamiast słowa „Berlioza”, a to z kolei zamieniono na „Berlioz” i przesunięto na koniec depeszy. Z taką poprawką sens depeszy stawał się jasny, chociaż naturalnie tragiczny.

Kiedy osłabła rozpacz, której wybuch zdumiał małżonkę Popławskiego, wujek Berlioza niezwłocznie zaczął się zbierać do wyjazdu.

Musimy tu ujawnić pewną tajemnicę wuja Maksymiliana. Bez wątpienia przykro mu było, że siostrzeniec żony poległ w kwiecie wieku. Jako człowiek trzeźwy rozumiał jednak, że jego obecność na pogrzebie Berlioza nie jest konieczna. Niemniej wuj Maksymilian bardzo się spieszył do Moskwy. O co więc chodziło? Chodziło o mieszkanie. Mieszkanie w Moskwie — to nie byle co! Nie wiadomo dlaczego, Kijów nie podobał się Popławskiemu, i myśl o tym, żeby przenieść się do Moskwy, nękała go ostatnimi czasy tak uparcie, że zaczął źle sypiać po nocach.

Nie cieszyły go wiosenne rozlewiska Dniepru, kiedy wody zatapiając łachy na niskim brzegu zlewały się z horyzontem. Nie cieszył go z niczym nieporównywalny przepiękny widok, jaki roztaczał się u podnóża pomnika kniazia Włodzimierza. Nie sprawiały mu radości słoneczne plamy tańczące wiosną na wyłożonych cegłą alejkach Władimirskiej Górki. Chciał tylko jednego — przenieść się do Moskwy.

Ogłoszenia w gazetach o zamianie mieszkania na Instytuckiej na mniejsze w Moskwie nie dawały rezultatu. Chętnych nie było, a jeśli nawet z rzadka się pojawiali, to ich propozycje były niesolidne i podejrzane.

Depesza wstrząsnęła Popławskim. Taką okazję grzech byłoby pominąć. Rozsądni ludzie wiedzą, że taka okazja się nie powtarza.

Jednym słowem, nie bacząc na trudności należało odziedziczyć mieszkanie siostrzeńca na Sadowej. Tak, było to przedsięwzięcie trudne, nawet bardzo trudne, ale trudności te należało za wszelką cenę przezwyciężyć. Doświadczony wuj Maksymilian wiedział, że pierwszym krokiem do tego celu powinno być następujące posunięcie — należało zameldować się przynajmniej na pobyt czasowy w trzech pokojach zmarłego krewniaka.

Tak więc w piątek wuj Maksymilian wszedł do lokalu, w którym mieściła się administracja domu numer 302—A na ulicy Sadowej w Moskwie.

W wąskim pokoju, w którym na ścianie wisiał plakat w obrazowej formie pouczający, jak należy ratować życie tonących w rzece, przy stole siedział w całkowitym osamotnieniu nieogolony człowiek w średnim wieku, a w jego oczach czaił się strach.

— Czy mogę się widzieć z prezesem spółdzielni? — uprzejmie poinformował się ekonomista—planista uchylając kapelusza i stawiając walizeczkę na wolnym krześle.

To najzwyklejsze wydawałoby się pytanie nie wiedzieć czemu tak wytrąciło siedzącego z równowagi, że aż zmienił się na twarzy. Zezując ze strachu niewyraźnie wymamrotał, że prezesa nie ma.

— A może jest u siebie w mieszkaniu? — zapytał Popławski. — Mam do niego wyjątkowo pilną sprawę.

Siedzący znów bardzo niejasno powiedział coś, z czego wszakże można było zrozumieć, że w mieszkaniu prezesa również nie ma.

— A kiedy będzie?

Na to pytanie siedzący przy stole w ogóle nie odpowiedział, tylko z udręką popatrzył w okno.

— Aha!... — mruknął do siebie mądry Popławski i zapytał o sekretarza.

Dziwny człowiek przy stole aż zaczerwienił sio z wysiłku i znowu powiedział niewyraźnie, że sekretarza także brak... że nie wiadomo kiedy przyjdzie i że... sekretarz jest chory...

— Aha!... — mruknął znów do siebie Popławski. — Ale przecież ktoś musi być w zarządzie?

— Ja jestem — słabym głosem odparł nieogolony.

— Widzi pan — stanowczo zaczął Popławski — jestem jedynym spadkobiercą mego zmarłego siostrzeńca Berlioza, którego, jak panu wiadomo, przejechał na Patriarszych Prudach tramwaj, i prawo zobowiązuje mnie do objęcia spadku znajdującego się w naszym mieszkaniu...

— O niczym nie wiem... — smętnie przerwał Popławskiemu nieogolony.

— Bardzo przepraszam — dźwięcznym głosem powiedział Popławski — pan jest członkiem zarządu i jest pan zobowiązany...

W tym momencie do pokoju wszedł jakiś obywatel. Siedzący na jego widok zbladł.

— Członek zarządu Piatnażko? — zapytał siedzącego przybyły.

— Tak jest — ledwie dosłyszalnie odpowiedział Piatnażko.

Przybysz szepnął coś siedzącemu, kompletnie załamany Piatnażko wstał z krzesła i za chwilę Popławski został sam w pustym pokoju zarządu.

„A to komplikacja! Trzeba było trafu, że ich wszystkich od razu...” — myślał niezadowolony Popławski idąc przez asfaltowe podwórko do mieszkania numer pięćdziesiąt.

Skoro tylko ekonomista—planista zadzwonił co drzwi, otworzono mu i wszedł do mrocznego przedpokoju. Zdziwiła go nieco okoliczność, że nie wiadomo było, kto mu właściwie otworzył — w przedpokoju nie było nikogo poza siedzącym na krześle olbrzymim czarnym kotem.

Popławski odkaszlnął, poszurał nogami, a wówczas otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł do przedpokoju Korowiow. Wuj Maksymilian skłonił się uprzejmie acz z godnością i powiedział:

— Moje nazwisko Popławski. Jestem wujkiem...

Ale nie zdążył skończyć, kiedy Korowiow wyszarpnął z kieszeni brudną chustkę, wtulił w nią nos i zapłakał.

— ...nieboszczyka Berlioza...

— A jakże, a jakże! — przerwał mu Korowiow odejmując chustkę od twarzy. — Jak tylko na pana spojrzałem, od razu domyśliłem się, że to pan! — przy tych słowach zatrząsł się od szlochu i zaczął wykrzykiwać:

— Cóż za nieszczęście, nieprawdaż? Co to się na tym świecie wyprawia!

— Tramwaj? — szeptem zapytał Popławski.

— Na amen! — krzyknął Korowiow i potoki łez popłynęły mu spod binokli. — Na amen! Widziałem na własne oczy! Może mi pan wierzyć — raz — i leci głowa! Prawa noga — chrust, i na pół! Lewa — chrust, i na pół! Oto do czego doprowadziły te tramwaje! — i nie mogąc się najwidoczniej opanować wstrząsany łkaniem Korowiow wparł nos w ścianę obok lustra.

Wujaszek Berlioza był szczerze wzruszony zachowaniem nieznajomego. ,,A mówią, że w naszych czasach nikt się już niczym nie przejmuje!” — pomyślał Popławski czując, że jemu samemu również zbiera się na płacz. Ale jednocześnie nieprzyjemna chmurka osnuła mu duszę i natychmiast przez głowę prześlizgnęła się jak żmijka myśl — czy też ten tak serdeczny człowiek nie zameldował się już aby w mieszkaniu nieboszczyka? Zdarzały się podobne wypadki...

— Przepraszam, czy pan był przyjacielem mego niezapomnianego Miszy? — zapytał Popławski ocierając rękawem lewe suche oko, prawym zaś obserwując zrozpaczonego Korowiowa. Ale ten tak się rozszlochał, że z jego słów nie sposób było nic zrozumieć, oprócz „chrust i na pół!” Napłakawszy się do woli Korowiow odkleił się wreszcie od ściany i powiedział:

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.