Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIGDY NIE ROZMAWIAJ Z NIEZNAJOMYMI 11 страница



— Kto mówi? — zaryczał Warionucha. — Proszę natychmiast przestać się wygłupiać! My pana znajdziemy! Pański numer?

— Warionucha — odezwał się ciągle ten sam paskudny głos. — Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Nie noś nigdzie tych depesz.

— Przestanie pan czy nie!? — krzyknął rozwścieczony administrator. — No, poczekaj! Zapłacisz ty mi za to! — Iwan Sawieliewicz wywrzasnął jeszcze jakąś pogróżkę, ale zaraz zamilkł, ponieważ wyczuł, że po tamtej stronie nikt go już nie słucha.

Wtedy w gabinecie jakoś szybko zaczęło się ściemniać. Warionucha wybiegł, zatrzasnął za sobą drzwi i bocznym wyjściem wymknął się do letniego ogródka.

Był wzburzony i pełen energii. Po tej niesłychanej rozmowie nie wątpił już, że banda chuliganów pozwala sobie na obrzydliwe kawały i że te kawały są w jakiś sposób związane ze zniknięciem Lichodiejewa. Nieomal dusił się, tak pragnął wykryć złoczyńców i, co dziwniejsze, uczuł przedsmak czegoś przyjemnego. Tak bywa, kiedy człowiek stara się znaleźć w centrum uwagi albo przynosi gdzieś sensacyjną wiadomość.

W ogródku wiatr uderzył administratora w twarz, zasypał mu oczy piaskiem, jak gdyby zagradzał mu drogę, jak gdyby przestrzegał. Rama okienna na pierwszym piętrze trzasnęła tak, że omal nie wyleciały szyby, a wierzchołki lip i klonów trwożnie zaszumiały. Ściemniło się i ochłodziło. Administrator przetarł oczy i zobaczył, że nad Moskwę nadpełza niska żółtobrzucha chmura burzowa. W oddali ciężko zagrzmiało. Choć śpieszył się ogromnie, nie potrafił się opanować, żeby nie wpaść na sekundę do letniego szaletu i nie sprawdzić, czy monter założył na lampę koszulkę siatkową.

Warionucha przebiegł obok strzelnicy i znalazł się w gęstych krzakach bzu, wśród których stał niebieskawy domek — letni szalet. Monter okazał się człowiekiem słownym, lampa pod daszkiem w męskiej ubikacji była już osłonięta metalową siatką, ale zmartwił bardzo administratora fakt, że nawet w przedburzowym słabym świetle można było zauważyć, iż na ścianach już się pojawiły wykonane węglem i ołówkiem napisy.

— Co to za... — zaczął administrator i nagle usłyszał za sobą głos, który wymruczał:

— To pan, Iwanie Sawieliewiczu?

Warionucha drgnął, odwrócił się i zobaczył przed sobą niedużego grubasa, jak mu się wydało, z kocią fizjonomią.

— Powiedzmy, że ja — odpowiedział nieprzyjaźnie.

— Miło mi, naprawdę bardzo mi miło — piskliwym głosem powiedział kotopodobny grubas i nagle zamachnął się i zasunął go w ucho tak, że czapka spadła administratorowi z głowy i na wieki zniknęła w otworze klozetu.

Od uderzenia grubasa cały szalet rozjarzył się na sekundę migotliwym światłem, a w niebie rozległ się grzmot. Potem błysnęło jeszcze raz i przed administratorem pojawił się jeszcze jeden — malutki, ale z barami atlety, rudy jak ogień, na jednym oku bielmo, w ustach kieł... Ten drugi, będąc najwidoczniej mańkutem, przygrzał administratorowi w drugie ucho. W odpowiedzi znów zagrzmiało w niebie i na drewniany dach szaletu runęła ulewa.

— Co wy robicie, towarzy... — wyszeptał oszalały administrator i z miejsca zdał sobie sprawę, że słowo „towarzysze” ani rusz nie pasuje do bandytów, którzy napadają na człowieka w szalecie stanowiącym własność społeczną, zachrypiał więc: — obywate... — połapał się, że i na ten tytuł również nie zasługują i, tym razem nie wiadomo od którego otrzymał trzeci straszny cios, krew z nosa chlusnęła mu na koszulę.

— Co masz w teczce, gnido? — przenikliwym głosem wrzasnął podobny do kota. — Depesze? A uprzedzano cię przez telefon, żebyś ich nigdzie nie nosił? Uprzedzano czy nie, pytam ciebie?

— Uprzedza... dzano... dzano... — łapiąc oddech odpowiedział administrator.

— A ty musiałeś polecieć? Dawaj teczkę, pasożycie! — krzyknął drugi bandyta tym samym nosowym głosem, który administrator słyszał już w telefonie, i wyrwał teczkę z trzęsących się rąk Warionuchy.

Obaj ujęli administratora pod ramiona, wywlekli go z ogródka i pomknęli wraz z nim po Sadowej. Burza szalała na całego, woda z szumem i wyciem zapadała się pod ziemię, w studzienki kanalizacyjne, wszędzie piętrzyły się pieniste fale, z dachów chlustały strumienie, z bram i z rynien płynęły rwące potoki. Wszystko, co żyło, zniknęło z Sadowej i Iwanowi Sawieliewiczowi nikt nie mógł przyjść z pomocą. Skacząc w mętnych rzeczkach oświetlani błyskawicami bandyci w mgnieniu oka dowlekli na wpół żywego administratora do domu numer 302—A, wskoczyli z nim do bramy, w której trzymając w rękach pantofle i pończochy tuliły się do ściany dwie bosonogie kobiety. Następnie wpadli na szóstą klatkę i bliski obłędu Warionucha został wniesiony na czwarte piętro i rzucony na podłogę w dobrze znanym mu półmroku przedpokoju w mieszkaniu Stiopy Lichodiejewa.

Wówczas obaj rozbójnicy zniknęli, a na ich miejsce zjawiła się w przedpokoju zupełnie naga dziewczyna — ruda, z oczyma płonącymi fosforycznym blaskiem.

Warionucha zrozumiał, że to jest właśnie to najstraszniejsze ze wszystkiego, co go spotkało, i z jękiem przywarł do ściany. A dziewczyna podeszła bardzo blisko do administratora i położyła mu dłonie na ramionach. Włosy na głowie Warionuchy uniosły się i stanęły dęba, ponieważ nawet przez zimną, zupełnie przemokniętą tkaninę koszuli poczuł, że dłonie te są jeszcze zimniejsze, że są one zimne jak lód.

— Pozwól, że cię ucałuję — czule powiedziała dziewczyna i błyszczące jej oczy znalazły się tuż przy oczach administratora. Wtedy Warionucha zemdlał i pocałunku już nie czuł.

 

ROZDWOJENIE IWANA

Las na przeciwległym brzegu rzeki, jeszcze przed godziną rozświetlony majowym słońcem, zmroczniał, zmętniał i rozpłynął się.

Za oknem wisiała gęsta zasłona wody. Na niebie co chwila pojawiały się gorejące nici, niebo pękało i migotliwe przerażające światło zalewało pokój chorego.

Iwan siedział na łóżku i patrząc na mętną kipiącą rzekę cicho płakał. Przy każdym uderzeniu pioruna wydawał żałosny okrzyk i zasłaniał rękami twarz. Na podłodze poniewierały się zapisane kartki papieru — zdmuchnął je wiatr, który tuż przed burzą wdarł się do pokoju.

Podejmowane przez poetę próby napisania meldunku o straszliwym konsultancie do niczego nie doprowadziły. Otrzymawszy od grubej pielęgniarki Praskowii Fiodorowny ogryzek ołówka i papier poeta wesoło zatarł dłonie i spiesznie zasiadł przy stoliku. Początek wyszedł mu nawet zupełnie nieźle.

„Do milicji. Doniesienie członka Massolitu Iwana Bezdomnego. Wczoraj wieczorem przyszedłem z nieboszczykiem M. Berliozem na Patriarsze Prudy...”

I natychmiast poeta zaplątał się, głównie z powodu tego „nieboszczyka”. Z miejsca zaczynało to wyglądać dość idiotycznie. Jakże to tak — przyszedłem z nieboszczykiem. Nieboszczycy nie chadzają na spacery. Doprawdy, uznają go za wariata, jeszcze tylko tego brakowało!

Doszedłszy do takiego wniosku, Iwan zaczął poprawiać tekst. Wyszło tak: „...z M. Berliozem, obecnym nieboszczykiem...” To również nie usatysfakcjonowało autora. Trzeci wariant okazał się gorszy od obu poprzednich: „Berliozem, który wpadł pod tramwaj...”, a tu jeszcze przyplątał się ten nikomu nie znany kompozytor o tym samym nazwisku i trzeba było dopisać: ,,nie z kompozytorem...”

Namęczywszy się z dwoma Berliozami, Iwan przekreślił wszystko i postanowił zacząć od czegoś bardzo mocnego, co natychmiast przykuje uwagę czytającego, napisał więc, że kot wsiadał do tramwaju, potem znowu wrócił do historii z odcięta głową. Głowa i przepowiednia konsultanta skojarzyły mu się z Poncjuszem Piłatem i, by całość wypadła bardziej przekonywająco, postanowił w całości przytoczyć opowiadanie o rzymskim procuratorze zaczynając od chwili, kiedy ten pojawił się w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika pod kolumnadą pałacu Heroda.

Iwan pracował z zapałem, kreślił, wpisywał nowe słowa, spróbował nawet narysować Poncjusza Piłata, a potem stojącego na tylnych łapach kota. Ale rysunki niewiele pomogły, im dalej, tym bardziej niezrozumiały i zawiły stawał się raport poety.

Kiedy daleko na niebie ukazała się przerażająca chmura o dymiących brzegach i spowiła las, kiedy zerwał się wicher, Iwan poczuł, że opadł z sił, że nie poradzi sobie z raportem, nawet nie podniósł z podłogi zapisanych kartek i cicho, gorzko zapłakał. Dobroduszna Praskowia Fiodorowna odwiedziła poetę w czasie burzy, zobaczyła, że płacze, przestraszyła się, zaciągnęła story, żeby błyskawice nie przerażały chorego, podniosła z podłogi kartki i pobiegła po lekarza.

Lekarz przyszedł, zrobił Iwanowi zastrzyk w ramię, zapewnił go, że więcej płakać nie będzie, że teraz wszystko przejdzie, wszystko się odmieni na lepsze i wszystko ulegnie zapomnieniu.

Okazało się, że lekarz miał rację. Po pewnym czasie las za rzeką odzyskał dawny wygląd. Każde drzewo rysowało się dokładnie na błękicie wyczyszczonym do poprzedniej niebieskości, a i rzeka płynęła sobie spokojnie. Chandra zaczęła opuszczać Iwana zaraz po zastrzyku, poeta leżał teraz spokojnie, wpatrzony w rozpiętą na niebie tęczę. Tak trwało do wieczora i chory nawet nie zauważył, kiedy roztajała tęcza, kiedy posmutniało wypłowiałe niebo i sczerniał las.

Wypił gorące mleko, potem znów się położył i sam się zdziwił, jak bardzo odmieniły się jego myśli. Zatarł się nieco w pamięci przeklęty diabelski kot, nie straszyła już odcięta głowa, a Iwan, zarzuciwszy rozważania o niej, rozmyślał o tym, że w klinice jest w gruncie rzeczy zupełnie nieźle, że Strawiński to bardzo mądry człowiek i w ogóle sława, że mieć z nim do czynienia to wielka przyjemność. A powietrze wieczorem po burzy jest chłodne i wonne.

Dom udręki zasypiał. Na cichych korytarzach pogasły białe matowe lampy, natomiast — zgodnie z regulaminem zapaliły się słabe błękitne żarówki, coraz rzadziej słychać było za drzwiami ciche stąpania pielęgniarek po gumowych chodnikach korytarza.

Iwan leżał teraz zmożony słodką niemocą, patrzył to na lampę z abażurem, która świeciła pod sufitem łagodnym rozproszonym światłem, to znów na księżyc wschodzący nad ciemnym lasem, i sam ze sobą rozmawiał.

— Właściwie dlaczego tak się zdenerwowałem, kiedy Berlioz wpadł pod tramwaj — rozważał. — Ostatecznie, co mi do tego? Co to, mój brat albo swat? Jeśli przeanalizować to zagadnienie jak należy, to właściwie nawet nie znałem dobrze nieboszczyka. Bo co ja, prawdę mówiąc, o nim wiedziałem? Tyle tylko, że był łysy i przerażająco gadatliwy. A poza tym, obywatele — dalej Iwan przemawiał do kogoś — spróbujmy wyjaśnić rzecz następującą — proszę mi wytłumaczyć, dlaczego wściekłem się na tego zagadkowego konsultanta, maga i profesora z pustym i czarnym okiem? Po co mi była ta cała idiotyczna pogoń za nim, w kalesonach, ze świeczką w ręku, a potem jeszcze ta dzika draka w restauracji?

— No—no—no! — nowy Iwan usłyszał nagle surowy głos dawnego Iwana — nie wiedział, czy był to głos wewnętrzny, czy też dobiegał z zewnątrz. — Przecież o tym, że Berliozowi obetnie głowę, profesor wiedział jednak z góry? Jakże się tu nie zdenerwować.

— O co właściwie chodzi, towarzysze? — nowy Iwan nie zgodził się z Iwanem zamierzchłym. — Że sprawa jest nieczysta, to jasne nawet dla dziecka. Profesor to człowiek niezwykły i tajemniczy na sto procent! Ale przecież właśnie to jest najciekawsze! Facet znał osobiście Poncjusza Piłata! Jeszcze wam mało? Czego chcecie ciekawszego? Czy nie rozsądniej byłoby zamiast robić tę wyjątkowo głupią chryję na Patriarszych Prudach, wypytać go uprzejmie, co się dalej działo z Piłatem i z tym aresztowanym Ha-Nocri? A ja zajmowałem się cholera wie czym! Rzeczywiście, jest o czym mówić — redaktor miesięcznika literackiego wpadł pod tramwaj! No i co, może miesięcznik przez to przestanie wychodzić? Zresztą, co tu poradzisz? Człowiek jest śmiertelny i, jak to ktoś słusznie powiedział, to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie. No, więc niech mu ziemia lekką będzie! No, to będzie inny redaktor, może nawet jeszcze wymowniejszy od poprzednika!

Po krótkiej drzemce nowy Iwan zjadliwie zapytał dawnego Iwana:

— Więc na kogo wyszedłem w takim razie?

— Na durnia! — wyraźnie powiedział jakiś bas nie należący do żadnego z Iwanów, za to nadzwyczaj podobny do basu konsultanta.

Iwan jakoś się nie obraził na epitet „dureń” i nawet przyjemnie nim zdziwiony uśmiechnął się i zacichł w półśnie. Do Iwana skradał się sen i już zamajaczyła poecie palma na słoniowej nodze, przeszedł obok kot, nie, bynajmniej nie straszny, przeciwnie, wesoły, słowem — jeszcze chwilka i Iwan zapadnie w sen, kiedy nagle krata bezszelestnie odsunęła się na bok, na balkonie pojawiła się tajemnicza, kryjąca się przed poświatą księżyca sylwetka i pogroziła Iwanowi palcem.

Iwan bez lęku uniósł się na łóżku i zobaczył, że na balkonie stoi jakiś mężczyzna. Mężczyzna ten położył palec na ustach i wyszeptał:

— Cśśś!...

 

12. CZARNA MAGIA ORAZ JAK JĄ ZDEMASKOWANO

Niewysoki człowiek o malinowym nosie przypominającym kształtem gruszkę, w dziurawym żółtym meloniku, w kraciastych spodniach i w lakierkach z cholewką wjechał na scenę Varietes na najzwyklejszym dwukołowym rowerze. Przy dźwiękach fokstrota zatoczył krąg, a potem wydał zwycięski okrzyk, co spowodowało, że rower stanął dęba. Człowieczek przejechał kawałek tylko na tylnym kole, potem stanął na głowie, w biegu odkręcił przednie koło i odturlał je za kulisy, po czym kontynuował podróż na jednym kole, obracając pedały rękami.

Na wysokim metalowym maszcie, u szczytu którego było siodełko, wjechała na jednym kole pulchna blondyna w trykocie, w krótkiej, usianej srebrnymi gwiazdami spódniczce, i zaczęła jeździć w koło. Człowieczek mijając ją wydawał okrzyki powitalne i nogą zdejmował z głowy melonik.

Wreszcie na malutkim, dziecinnym, dwukołowym rowerku, do którego kierownicy przymocowano olbrzymi klakson samochodowy, wjechał ośmioletni chłopczyk o twarzy staruszka i zaczął przemykać się między dorosłymi.

Zrobiwszy kilka okrążeń cała trupa, przy nerwowym warkocie bębna z orkiestry, podjechała do samej rampy i widzowie z pierwszych rzędów odchylili się z okrzykami lęku, wydało się bowiem publiczności, że cała trójka wraz ze swymi pojazdami spadnie na orkiestrę. Ale rowery zatrzymały się w ostatniej chwili, wtedy kiedy przednie koła już—już miały się ześlizgnąć w otchłań ponad głowy członków orkiestry. Rowerzyści z gromkim okrzykiem „Up!” zeskoczyli ze swych pojazdów i skłonili się publiczności, przy czym blondyna posyłała widowni napowietrzne całusy, a chłopaczek odtrąbił na swoim klaksonie pocieszny sygnał.

Oklaski wstrząsnęły budynkiem, z prawej i z lewej ruszyła błękitna kurtyna, która zasłoniła rowerzystów, zielone światełka z napisami „Wyjście” zagasły nad drzwiami i w pajęczynie trapezów pod kopułą zapłonęły białe jak słońce kule. Zaczął się ostatni antrakt.

Jedynym człowiekiem, którego ani trochę nie interesowały owe dziwy techniki rowerowej tria Giugli był Grigorij Daniłowicz Rimski. Siedział w całkowitej samotności w swoim gabinecie, zagryzał wąskie wargi, a po jego twarzy co chwila przebiegał skurcz. Do niezwykłego zniknięcia Lichodiejewa doszło na dobitkę jak najzupełniej nieprzewidziane zniknięcie Warionuchy.

Rimski dobrze wiedział, dokąd poszedł Warionucha, ale Warionucha poszedł... i nie wrócił! Rimski wzruszał ramionami i szeptał sam do siebie:

— Ale za co?!

I dziwna sprawa — człowiek tak rzeczowy jak dyrektor finansów mógł oczywiście, i to by było najprostsze, zadzwonić tam, dokąd się udał Warionucha, i dowiedzieć się, co się z nim stało, wszakoż była już dziesiąta, a Rimski wciąż jeszcze siedział bezczynnie.

A o dziesiątej, przymusiwszy się do tego dosłownie gwałtem, podniósł słuchawkę i natychmiast stwierdził, że jego aparat ogłuchł. Goniec zameldował, że zepsuły się także pozostałe telefony w teatrze. Ten nieprzyjemny oczywiście, ale nie nadprzyrodzony przecież fakt, nie wiedzieć czemu, ostatecznie wytrącił dyrektora z równowagi, ale i ucieszył go zarazem — Rimski nie musiał dzwonić.

Kiedy nad głową dyrektora na znak, że rozpoczął się antrakt, zapaliła się i zamigotała czerwona żaróweczka, wszedł goniec i zameldował, że przyjechał zagraniczny artysta. Dyrektor wzdrygnął się z nieznanych powodów i, posępny jak gradowa chmura, ruszył za kulisy, aby powitać maga — nie było bowiem nikogo innego, kto by mógł to zrobić.

Z korytarza, na którym terkotały już dzwonki, do wielkiej garderoby zaglądali pod różnymi pretekstami ciekawi. Byli tu sztukmistrze w krzykliwych kostiumach i w turbanach, mistrz jazdy figurowej na łyżwach w białym, rozpinanym swetrze, biały od pudru wykonawca monologów i charakteryzator.

Przybyła znakomitość oszołomiła wszystkich frakiem niespotykanej długości i przedziwnego kroju oraz tym, że miała na twarzy małą czarną maseczkę. Ale najdziwniejsza była para, która towarzyszyła magowi — chudy kraciasty osobnik w pękniętych binoklach i tłusty czarny kocur, który wszedł do garderoby na tylnych łapach, beztrosko zasiadł na kanapie i mrużył ślepia, bo go raziły nagie żarówki przy służących do charakteryzacji lustrach.

Rimski postarał się przywołać na twarz uśmiech, skutkiem czego twarz ta stała się jakaś skwaszona i zła, wymienił ukłony z milczącym magiem, który siedział obok kota na kanapie. Obyło się bez uścisku dłoni. Za to nonszalancki kraciasty sam się dyrektorowi przedstawił jako ,,ichni asystent”. Zdziwiło to dyrektora finansowego, i to zdziwiło niemile — kontrakt ani słowem nie napomykał o żadnym asystencie.

Grigorij Daniłowicz oschle i wymuszenie zapytał zwalającego mu się nagle na głowę kraciastego, gdzie są rekwizyty artysty.

— Brylancie ty nasz niebieski, dyrektorze najsłodszy — odparł skrzeczącym głosem asystent maga — nasze rekwizyty zawsze mamy ze sobą, oto one! Eins, zwei, drei!

Pokręcił węźlastymi palcami przed oczyma Rimskiego i znienacka wyciągnął kotu zza ucha złoty zegarek z dewizką, własność dyrektora, zegarek, który Rimski miał dotąd w kieszonce kamizelki pod zapięta marynarką — w dodatku dewizka zaciągała się pętlą w dziurce od guzika.

Rimski mimo woli chwycił się za brzuch, obecni przy tym jęknęli, a zaglądający przez drzwi charakteryzator chrząknął z aprobatą.

— To pański zegareczek? Proszę, oto on — uśmiechając się bezczelnie powiedział kraciasty i na brudnej dłoni podał osłupiałemu Rimskiemu jego własność.

— Z takim do tramwaju nie wsiadaj — cicho i wesoło szepnął charakteryzatorowi do ucha wykonawca monologów.

Ale kocur odstawił numer lepszy niż ta sztuczka z zegarkiem. Znienacka wstał z kanapy, podszedł na tylnych łapach do stolika pod lustrem, przednią łapą wyjął korek z karafki, nalał sobie wody do szklanki, wypił, korek wcisnął na miejsce i otarł sobie wąsy ściereczką do charakteryzacji.

Teraz nikt już nawet nie jęknął, tylko wszyscy pootwierali usta, a charakteryzator szepnął w zachwyceniu:

— To jest klasa...

Tymczasem dzwonki po raz trzeci zagrzmiały niespokojnie i wszyscy podnieceni w przewidywaniu interesującego popisu wysypali się z garderoby.

W minutę później zagasły na widowni kule, rzucające czerwonawy odblask na dolne partie kurtyny, zapaliła się rampa, kurtyna nieco się rozsunęła i w oświetlonej szparze stanął przed widownią tęgi, wesoły jak dziecko, gładko wygolony mężczyzna w wymiętym fraku z nieświeżym gorsem. Był to doskonale znany całej Moskwie konferansjer Żorż Bengalski.

— A więc, obywatele — rozpoczął z dziecinnym uśmiechem Bengalski — wystąpi teraz przed wami... — Tu Bengalski sam sobie przerwał i zaczął w innej tonacji: — Widzę, że po drugim antrakcie mamy jeszcze więcej publiczności. Zwaliło się dziś do nas pół miasta! Parę dni temu spotykam przyjaciela i pytam: „Dlaczego do nas nie zajrzysz? Wczoraj było u nas pół miasta”. A on mi na to: „Bo ja mieszkam w tej drugiej połowie!” — Bengalski zrobił pauzę czekając na salwę śmiechu, ale ponieważ nikt się nie roześmiał, ciągnął dalej: — ...A więc wystąpi teraz z seansem czarnej magii znakomity artysta zagraniczny monsieur Woland. Oczywista, i ja wiem, i państwo wiecie — tu Bengalski uśmiechnął się arcymądrym uśmiechem — że czarna magia w ogóle nie istnieje i że nie jest to nic innego jak tylko przesąd, zaś maestro Woland po prostu mistrzowsko opanował techniką tricków, o czym się zresztą dowiecie w najciekawszej części jego występu, to znaczy w części demaskującej całą tę technikę, no, a ponieważ wszyscy jesteśmy entuzjastami techniki i jej demaskowania, to poprosimy teraz pana Wolanda!...

Wygłosiwszy wszystkie te niedorzeczności, Bengalski wzniósł ręce, splótł dłonie i potrząsnął nimi powitalnie w kierunku szpary w kurtynie, co sprawiło, że ta ostatnia z cichym szelestem rozjechała się na obie strony.

Entree maga, któremu towarzyszył długi asystent i kot, wchodzący na scenę na tylnych łapach, ogromnie spodobało się publiczności.

— Fotel — rzucił niezbyt głośno Woland i w tejże chwili, nie wiadomo skąd ani jak, pojawił się na scenie fotel, po czym mag w nim zasiadł. — Drogi Fagocie, bądź tak uprzejmy i pokaż nam na początek coś prościutkiego.

Sala poruszyła się. Fagot i kocur rozeszli się wzdłuż rampy w różne strony. Fagot prztyknął palcami, krzyknął dziarsko: „Trzy, cztery!”, chwycił z powietrza talię kart, potasował ja, rzucił — karty jak wstęga poleciały w stronę kota. Kot złapał tę wstęgę i odrzucił ją z powrotem. Zafurkotał atłasowy wąż, Fagot rozdziawił się jak pisklak i połknął całą tę wstęgę, karta po karcie. Po czym kot ukłonił się szurając prawą tylną łapą, co wywołało niewiarygodną owację.

— Klasa! Klasa! — krzyczano z zachwytem za kulisami.

Fagot zaś tknął palcem w parter i oświadczył:

— Talia ta, szanowne obywatele, znajduje się tera w siódmem rzędzie u obywatela Parczewskiego, jak raz między banknotem trzyrublowym a wezwaniem do sądu w sprawie o zaległe alimenty dla obywatelki Zielkowej.

Na parterze zapanowało poruszenie, zaczęto wstawać z miejsc, aż wreszcie jakiś obywatel, który widocznie nazywał się Parczewski, purpurowy ze zdumienia wyjął talię z pugilaresu i zaczął wymachiwać nią w powietrzu nie wiedząc, co ma z nią dalej począć.

— Proszę ją zachować na pamiątkę! — zawołał doń Fagot. — Nie na darmo mówił pan wczoraj przy kolacji, że gdyby nie poker, to pana życie w Moskwie byłoby zupełnie nie do zniesienia.

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.