Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 4 страница



— Nie, nie mogę już dłużej! Pójdę i zażyję trzysta kropel waleriany na eterze... — tu zwrócił w stronę Popławskiego kompletnie zalaną łzami twarz i dodał: — Ach, te tramwaje!

— Przepraszam, czy to pan do mnie depeszował? — zapytał wuj Maksymilian zachodząc w głowę, kim też może być ten zdumiewająco płaczliwy facet.

— On depeszował — odpowiedział Korowiow wskazując palcem na kota.

Popławski wytrzeszczył oczy sądząc, że się przesłyszał.

— Nie, siły mnie już opuszczają, tracę zmysły — pociągając nosem mówił dalej Korowiow — jak tylko sobie przypomnę: noga pod kołem... takie koło waży z dziesięć pudów... Chrust!... Pójdę, położę się, może sen mi ześle zapomnienie. — I momentalnie zniknął z przedpokoju.

Kot zaś poruszył się, zeskoczył z krzesła, stanął na tylnych łapach, podparł się pod boki, otworzył paszczę i powiedział:

— No, więc to ja wysłałem depeszę. I co dalej?

Popławskiemu zawirowało w głowie, stracił władzę w rękach i nogach, wypuścił z ręki walizkę i opadł na krzesło naprzeciw kota.

— Zdaje się, że zapytałem wyraźnie i po rosyjsku — surowo powiedział kot: — Co dalej? Ale Popławski nie udzielił żadnej odpowiedzi.

— Dowód osobisty! — wrzasnął kot wyciągając puchatą łapę.

Niczego nie pojmując i nie widząc niczego, prócz dwu iskier płonących w kocich ślepiach, Popławski wyrwał z kieszeni dowód osobisty niczym sztylet z pochwy. Kot wziął ze stolika pod lustrem okulary w grubej czarnej oprawie, włożył je na mordę, co sprawiło, że wyglądał jeszcze godniej, po czym wyjął dowód z drżącej dłoni Popławskiego.

„Ciekawe — zemdleje czy nie?...” — pomyślał Popławski. Z oddali dobiegało pochlipywanie Korowiowa, przedpokój wypełnił zapach waleriany, eteru i jeszcze jakiegoś mdlącego paskudztwa.

— Który komisariat wydał ten dowód? — zapytał kot wpatrując się w otwarty dokument. Odpowiedź nie nastąpiła.

— Czterysta dwunasty — powiedział kot sam do siebie, przesuwając łapą po trzymanym do góry nogami dowodzie. — No, tak, oczywiście! Znam ten komisariat, tam wydają dowody, komu popadło. A ja bym, na przykład, nie wydał dowodu takiemu jak pan. Za nic bym nie wydał! Tylko raz bym spojrzał na pańską twarz i momentalnie bym odmówił! — kot tak się rozgniewał, że cisnął dowodem o podłogę. — Pańska obecność na pogrzebie zostaje odwołana — oficjalnym głosem mówił dalej kot. — Będzie pan łaskaw powrócić do miejsca stałego zamieszkania — i wrzasnął w drzwi — Asasello!

Na to wezwanie do przedpokoju wbiegł niski kulawiec w obcisłym czarnym trykocie, z nożem za pasem, rudy, z żółtym kłem, z bielmem na lewym oku.

Popławski poczuł, że brak mu powietrza, wstał z krzesła i trzymając rękę na sercu zaczął się cofać.

— Asasello, wyprowadź pana! — polecił kot i wyszedł z przedpokoju.

— Popławski — cicho i przez nos powiedział rudy — mam nadzieję, że już wszystko jest jasne?

Popławski kiwnął głową.

— Natychmiast wracaj do Kijowa — mówił dalej Asasello — siedź tam cicho jak mysz pod miotłą i niech ci się nawet nie śni o żadnych mieszkaniach w Moskwie. Jasne?

Ten niski, który swoim kłem, nożem i białym okiem wprawiał Popławskiego w śmiertelne przerażenie, sięgał ekonomiście zaledwie do pasa, ale działał energicznie, sprawnie i w sposób zorganizowany.

Przede wszystkim podniósł dowód osobisty i podał go Maksymilianowi Andriejewiczowi, który przyjął dokument zamarłą ręką. Następnie ten, którego nazwano Asasellem, jedną ręką wziął walizkę, drugą otworzył drzwi, ujął pod ramię wujaszka Berlioza i wyprowadził go na schody. Popławski oparł się o ścianę. Asasello zaś bez żadnego klucza otworzył walizkę, wyjął z niej zawiniętą w przetłuszczoną gazetę olbrzymią pieczoną kurę bez jednej nogi i ułożył ją na podłodze. Następnie wyjął dwie zmiany bielizny, pasek służący do ostrzenia brzytwy, jakąś książkę, jakiś futerał i wszystko to — oprócz kury — strącił nogą w czeluść klatki schodowej. W ślad za tym poleciała opróżniona walizka. Słychać było, jak wylądowała na dole — sądząc po odgłosie, który stamtąd dobiegł, odleciało od niej wieko.

Następnie rudy opryszek ujął kurę za udko i całym ptakiem tak mocno i tak straszliwie uderzył Popławskiego na płask w ucho, że tułów kury oderwał się, udko zaś pozostało w dłoni Asasella. „W domu Obłońskich zapanował kompletny zamęt” — jak to sprawiedliwie zdefiniował znakomity pisarz Lew Tołstoj. Z pewnością nie inaczej wyraziłby się i w tym przypadku. W głowie Popławskiego zapanował właśnie kompletny zamęt. Najpierw przebiegła mu przed oczyma długa iskra, potem jej miejsce zajął jakiś żałobny wąż, który na moment przyćmił majowy dzień, i Popławski zleciał ze schodów trzymając w rękach swój dowód osobisty.

Dotarłszy do półpiętra wybił nogą szybę i usiadł na stopniu. Pędząca w podskokach beznoga kura wyprzedziła go i spadła na parter. Asasello, który pozostał na górze, w mig ogryzł kurzą nogę, kość wsadził do bocznej kieszonki trykotu, zawrócił do mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi.

Tymczasem na dole rozległy się ostrożne kroki wchodzącego na górę człowieka.

Popławski zbiegł jeszcze pół piętra w dół i, aby nabrać tchu, usiadł na drewnianej ławce na podeście. Jakiś malutki, niemłody już człowieczek o niezwykle smutnej twarzy, w staromodnym garniturze z czesuczy, w słomkowym kapeluszu z zieloną wstążką, idąc na górę zatrzymał się obok Popławskiego.

— Najmocniej przepraszam — smutno zapytał człowieczek w czesuczy — gdzie tu będzie mieszkanie numer pięćdziesiąt?

— Wyżej — krótko odparł Popławski.

— Najuprzejmiej dziękuję, obywatelu — równie smutno powiedział człowieczek i poszedł na górę. Popławski zaś wstał i zbiegł na dół.

Mógłby ktoś zapytać, czy to aby nie na milicję spieszył wuj Maksymilian chcąc poskarżyć się na rozbójników, którzy w biały dzień obeszli się z nim tak bezceremonialnie? Nie, skądże, bynajmniej, to można stwierdzić ponad wszelka wątpliwość. Pójść na milicję i powiedzieć, że oto, kochani moi, przed chwilą kot w okularach studiował mój dowód osobisty, a potem facet w trykocie i z nożem... — o, nie, obywatele, wuj Maksymilian był naprawdę mądrym człowiekiem.

Był już na dole, kiedy tuż obok drzwi wejściowych zobaczył, drzwi jakiejś komórki. Szyba w tych drzwiach była wybita. Popławski schował dowód osobisty do kieszeni i rozejrzał się w nadziei, że zobaczy wyrzucone rzeczy. Ale nie było po nich nawet śladu. Popławski nawet sam się zdziwił, jak mało go to obeszło. Opanowała go teraz interesująca myśl — zobaczyć, co się stanie z tym człowieczkiem, i w ten sposób raz jeszcze sprawdzić, co się dzieje w owym przeklętym mieszkaniu. Bo istotnie, jeżeli tamten pytał o mieszkanie numer pięćdziesiąt, to znaczy, że wybierał się tam po raz pierwszy. A zatem zmierzał teraz wprost w łapy szajki, która rozgościła się pod pięćdziesiątką. Coś podpowiadało Popławskimu, że człowieczek ów bardzo szybko opuści to mieszkanie. Na żaden pogrzeb żadnego siostrzeńca Maksymilian Andriejewicz oczywiście już się nie wybierał, a do kijowskiego pociągu miał jeszcze sporo czasu. Ekonomista rozejrzał się i dał nura do komórki.

Właśnie wtedy na górze stuknęły drzwi. ,,To tamten wszedł...” — pomyślał Popławski i serce mu zamarło. W komórce było chłodno, śmierdziało myszami i obuwiem. Wuj Maksymilian usiadł na jakimś pieńku i postanowił, że zaczeka. Pozycja była wygodna, z komórki było widać wyjściowe drzwi klatki schodowej numer sześć.

Oczekiwanie trwało jednak dłużej, niż przypuszczał ekonomista. Przez cały ten czas na klatce schodowej, nie wiedzieć czemu, nie było żywego ducha. Słychać było każdy dźwięk. Wreszcie na czwartym piętrze stuknęły drzwi. Popławski zamarł. Tak, to jego kroczki. „Schodzi...” Otworzyły się drzwi piętro niżej. Kroczki ucichły. Kobiecy głos. Głos smutnego człowieczka, tak, to jego głos... Powiedział coś w rodzaju: „Odczep się, na miłość boską...” Ucho Popławskiego sterczało w rozbitej szybie. Dobiegł do tego ucha kobiecy śmiech. Żwawe, szybkie kroki kogoś, kto schodzi. Mignęły kobiece plecy. Kobieta z zieloną ceratową torbą wyszła z klatki schodowej na podwórko. Znowu słychać kroki tamtego człowieczka. „Dziwne! Wraca do mieszkania? Może też należy do gangu? Tak, wraca. Znowu otworzyły się drzwi na górze. No cóż, poczekajmy jeszcze chwilę...”

Ale niedługo trzeba było czekać. Trzasnęły drzwi. Kroczki. Kroki umilkły. Rozpaczliwy krzyk. Miauczenie kota. Szybkie, drobniutkie kroczki na dół, na dół, na dół!

Popławski doczekał się. Żegnając się znakiem krzyża i mamrocząc coś pod nosem przemknął obok niego ów smutny człowieczek w zupełnie mokrych spodniach, bez kapelusza, z obłędem w oczach i ze śladami pazurów na łysinie. Szarpnął klamkę drzwi wejściowych, był tak przerażony, że nie mógł się zorientować, jak też się one otwierają — na zewnątrz czy do środka. Wreszcie pokonał je i wyskoczył na dwór, na słońce.

Mieszkanie zostało sprawdzone. Nie myśląc dłużej ani o zmarłym siostrzeńcu, ani o mieszkaniu, wzdrygając się na samą myśl o niebezpieczeństwie, na które się naraził, wuj Maksymilian szepcąc tylko dwa słowa: „Wszystko jasne, wszystko jasne!” wybiegł na podwórze. W parę minut później trolejbus unosił ekonomistę—planistę w kierunku dworca Kijowskiego.

Tymczasem, kiedy ekonomista siedział w komórce na dole, małemu człowieczkowi przydarzyła się wyjątkowo nieprzyjemna historia. Człowieczek ten był bufetowym w Varietes i nazywał się Andrzej Fokicz Soków. Dopóki w Varietes trwało śledztwo, Andrzej Fokicz trzymał się na uboczu i zauważono tylko, że był jeszcze smutniejszy niż zwykle, zauważono także, że wypytywał gońca Karpowa o adres maga.

A więc bufetowy, minąwszy na schodach ekonomistę, wszedł na czwarte piętro i zadzwonił do mieszkania numer pięćdziesiąt.

Otworzono mu natychmiast, ale Andrzej Fokicz wzdrygnął się, cofnął i nie od razu wszedł do środka. Było to zrozumiałe. Otworzyła drzwi dziewoja, która nie miała na sobie nic oprócz kokieteryjnego koronkowego fartuszka i białego czepeczka. Gwoli prawdy dodać tu trzeba, że na nogach miała złote pantofelki. Dziewczyna zbudowana była bez zarzutu, a za jedyny defekt jej urody można było uznać purpurową bliznę na szyi.

— No, cóż, skoro pan dzwonił, to niech pan wchodzi — powiedziała dziewczyna wlepiając w bufetowego rozpustne zielone oczy.

Andrzej Fokicz jęknął, zamrugał oczami, zdjął kapelusz i wszedł do przedpokoju. W tejże chwili zadzwonił w przedpokoju telefon. Bezwstydna pokojówka oparła nogę na krześle, podniosła słuchawkę i powiedziała:

— Halo!

Bufetowy nie wiedział, gdzie ma oczy podziać, przestępował z nogi na nogę i myślał: „Patrzcie no, jaką pokojówkę ma ten cudzoziemiec! Tfu, co za ohyda!” I odwrócił oczy, aby nie oglądać tych obrzydliwości.

Wielki, mroczny przedpokój był całkowicie zawalony dziwnymi przedmiotami i ubiorami. Z oparcia krzesła zwisał na przykład czarny płaszcz na płomieniście czerwonej podszewce, na stoliku przed lustrem leżała długa szpada o lśniącej rękojeści ze złota. Trzy szpady o srebrnych rękojeściach stały w szaragach, zupełnie jakby to były jakieś parasole czy laski. Zaś na jelenich rogach wisiały berety z orlimi piórami.

— Tak — mówiła do słuchawki pokojówka. — Kto? Baron Meigel? Słucham pana. Tak. Pan artysta będzie dziś w domu. Tak, będzie mu bardzo miło powitać pana. Tak, goście... Frak albo czarny żakiet. Co? O dwunastej w nocy. — Pokojówka skończyła rozmowę, odłożyła słuchawkę i zwróciła się do bufetowego: — Czym mogę panu służyć?

— Muszę się koniecznie zobaczyć z obywatelem artystą.

— Tak? Koniecznie właśnie z nim?

— Z nim osobiście — smutnie odpowiedział bufetowy.

— Zapytam — powiedziała z widocznym wahaniem pokojówka, uchyliła drzwi do gabinetu nieboszczyka Berlioza i zameldowała: — Rycerzu, przybył tu jakiś malutki człowieczek, który mówi, że musi się zobaczyć z messerem.

— A niech wejdzie — dobiegł z gabinetu skrzekliwy głos Korowiowa.

— Proszę wejść do salonu — powiedziała dziewczyna tak zwyczajnie, jak gdyby była ubrana po ludzku, uchyliła drzwi do salonu, sama zaś wyszła z przedpokoju.

Kiedy bufetowy wszedł tam, dokąd go zaproszono, zapomniał nawet o sprawie, z którą przyszedł, tak bardzo zadziwiło go urządzenie pokoju. Przez witrażowe szyby wielkich okien (kaprys zaginionej bez śladu wdowy po jubilerze) wpadało niezwykłe, jakby cerkiewne, światło. Mimo że dzień był ciepły i wiosenny, w wielkim staroświeckim kominku płonęły polana. Ale w pokoju bynajmniej nie było gorąco, przeciwnie, owionęła wchodzącego jakaś piwniczna wilgoć. Na tygrysiej skórze przed kominkiem, dobrodusznie mrużąc oczy w blasku ognia, siedział czarny kot. Był tu także stół, na widok którego bogobojny bufetowy wzdrygnął się — stół nakryto cerkiewnym złotogłowiem. Na obrusie ze złotogłowiu stało mnóstwo pękatych, omszałych, zakurzonych butelek. Pomiędzy butelkami lśniło naczynie, od razu było widać, że naczynie to jest ze szczerego złota. Przed kominkiem niski, rudy, z nożem za pasem przypiekał na długiej stalowej szpadzie kawałki mięsa, krople soku spadały w ogień i dym buchał w przewód kominowy. Pachniało nie tylko pieczenią, ale również jakimiś wyjątkowo mocnymi perfumami i kadzidłem, na skutek czego bufetowemu, który wiedział już z gazet o śmierci Berlioza — z nich to dowiedział się adresu nieboszczyka — przyszło nagle do głowy, że być może odprawiano tutaj mszę żałobną za duszę Berlioza, ale Andrzej Fokicz z miejsca odpędził od siebie tę myśl jako całkowicie idiotyczna.

Oszołomiony bufetowy niespodziewanie usłyszał niski bas:

— Czym zatem mogę panu służyć?

I wówczas ujrzał w półmroku tego, którego szukał.

Profesor czarnej magii spoczywał na niezwykle rozległym tapczanie pełnym porozrzucanych poduszek. Bufetowemu wydawało się, że artysta był tylko w czarnej bieliźnie i w równie czarnych pantoflach o spiczastych nosach.

— Jestem — znękanym głosem zaczął bufetowy — kierownikiem bufetu w teatrze Varietes...

Artysta jakby zatykając usta bufetowemu wyciągnął upierścienioną, połyskującą szlachetnymi kamieniami rękę i przemówił z wielkim zapałem:

— Nie, nie, nie! Ani słowa więcej! Nigdy, w żadnym wypadku! Niczego do ust nie wezmę w pańskim bufecie! Przechodziłem wczoraj, szanowny panie, obok pańskiego bufetu i do tej chwili nie mogę zapomnieć ani jesiotra, ani bryndzy! Łaskawco! Zielona bryndza nie istnieje, ktoś musiał pana oszukać. Bryndza powinna być biała. A herbata? Przecież to pomyje! Widziałem na własne oczy, jak jakaś niechlujna dziewczyna wlewała z wiadra surową wodę do waszego wielkiego samowara, a herbatę tymczasem nalewano w dalszym ciągu. Nie, mój drogi, tak być nie może!

— Przepraszam — przemówił oszołomiony tą niespodziewaną napaścią Andrzej Fokicz — przyszedłem w innej sprawie i jesiotr nic tu nie ma do rzeczy...

— Jakże to, jesiotr nie ma nic do rzeczy, skoro jest zepsuty?

— Przysłano nam jesiotra drugiej świeżości — oznajmił bufetowy.

— Kochaneczku, to nonsens!

— Co nonsens?

— Druga świeżość to nonsens! Świeżość bywa tylko jedna — pierwsza i tym samym ostatnia. A skoro jesiotr jest drugiej świeżości, to oznacza to po prostu, że jest zepsuty.

— Proszą mi wybaczyć, ale... — zaczął znów bufetowy, nie wiedząc, jak się odczepić od napastliwego artysty.

— Wybaczyć nie mogę — stanowczo odparł tamten.

— Przyszedłem w innej sprawie — powiedział kompletnie skołowany bufetowy.

— W innej sprawie? — zdziwił się zagraniczny mag. — A jakież to inne sprawy mogły pana do mnie sprowadzić? Jeśli mnie pamięć nie myli, to z osób zbliżonych profesją do pana znałem tylko pewną markietankę, a i to było dawno, kiedy pana jeszcze nie było na świecie. No cóż, rad jestem panu. Asasello! Taboret dla pana kierownika bufetu!

Ten, który piekł mięso, odwrócił się, przeraził bufetowego swym kłem i zręcznie podsunął mu jeden z ciemnych dębowych zydlów. Innych służących do siedzenia sprzętów w pokoju tym nie było.

Bufetowy wykrztusił:

— Dziękuję najuprzejmiej — i opadł na stołek. Tylna nóżka mebla natychmiast złamała się z trzaskiem i bufetowy z lekkim okrzykiem boleśnie uderzył siedzeniem o podłogę. Padając zaczepił o sąsiedni taboret i wylał sobie na spodnie stojący na tym taborecie puchar pełen czerwonego wina. Artysta wykrzyknął:

— Och! Czy pan się nie potłukł?

Asasello pomógł bufetowemu wstać i podał mu inny taboret. Pełnym żałości głosem bufetowy nie zgodził się na propozycję gospodarza, aby zdjąć spodnie i wysuszyć je przed kominkiem i, bezgranicznie zmieszany, w mokrych spodniach i mokrej bieliźnie nieufnie przysiadł na nowym taborecie.

— Lubię siedzieć nisko — powiedział artysta — upadek nie jest wówczas tak niebezpieczny. Tak, stanęliśmy zatem na jesiotrze. Kochaneczku, świeżość, świeżość, świeżość! — oto co powinno stanowić dewizę każdego bufetowego. Ale a propos, czy nie byłby pan łaskaw poczęstować się...

W purpurowym świetle kominka błysnęła przed bufetowym szpada i Asasello położył na złotym talerzu syczący kawałek mięsa, skropił je sokiem z cytryny i podał bufetowemu złoty dwuzębny widelec.

— Ja... najuprzejmiej...

— Nie, nie, proszę spróbować!

Bufetowy przez uprzejmość włożył kawałeczek do ust i od razu zrozumiał, że mięso, które je, jest naprawdę bardzo świeże i, co najważniejsze, niezwykle smaczne. Ale zajadając wonne, smakowite, soczyste mięso, omal się nie udławił i nie spadł po raz drugi z taboretu. Z sąsiedniego pokoju wleciał wielki ciemny ptak i leciutko musnął skrzydłem łysinę bufetowego. Kiedy usiadł na gzymsie kominka obok zegara, okazało się, że to sowa. „Boże wszechmogący!... — pomyślał nerwowy jak wszyscy bufetowi Andrzej Fokicz. — To dopiero mieszkanko!”

— Pucharek wina? Białe, czerwone? Wina jakich krain zwykł pan pijać o tej porze?

— Najuprzejmiej... jestem niepijący...

— Szkoda! Zatem ma pan może ochotę na partyjkę kości? Czy też woli pan jakąś inną grę? Karty, domino?

— Nie gram — odrzekł umęczony już bufetowy.

— To bardzo źle — stwierdził gospodarz. — Cóż, jeśli wolno, przyzna pan, że kryje się coś niedobrego w mężczyznach, którzy unikają wina, gier, towarzystwa pięknych kobiet i ucztowania. Tacy ludzie albo są ciężko chorzy, albo w głębi duszy nienawidzą otoczenia. Co prawda zdarzają się wyjątki. Wśród tych, z którymi wypadało mi ucztować, zdarzali się od czasu do czasu niewiarygodni szubrawcy!... Słucham więc, co pana sprowadza?

— Wczoraj był pan łaskaw pokazywać sztuki...

— Ja? — zawołał zdumiony mag. — Pan daruje! Raczy pan chyba żartować! Mnie to przecież nawet nie przystoi!

— Proszę mi wybaczyć — powiedział speszony bufetowy. — Ale przecież... seans czarnej magii...

— Ach, no tak, no tak! Cóż więc sprowadza pana do mnie w związku z tym seansem?

— Przepraszam najuprzejmiej, ale ośmielam się przypomnieć, że między innymi poleciały tam z sufitu papierki... — Bufetowy zniżył głos i obejrzał się z zażenowaniem. — No i wszyscy je łapali. Przychodzi więc do mnie do bufetu młody człowiek, daje czerwońca, ja mu wydaję osiem pięćdziesiąt reszty... Potem drugi...

— Też młody?

— Nie, starszy. Przychodzi potem trzeci, czwarty... A ja wszystkim wydaję resztę. A dzisiaj sprawdzam kasę — a w kasie zamiast pieniędzy kawałki papieru. Na sto dziewięć rubli nacięli bufet.

— Aj—ja—jaj! — zawołał artysta. — Czyżby oni naprawdę sądzili, że to są prawdziwe pieniądze? Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że mogli to zrobić świadomie.

Znękany bufetowy spojrzał zezem, ale nic nie powiedział.

— Czyżby kanciarze? — zapytał gościa zaniepokojony mag. — Czyżby wśród mieszkańców Moskwy mogli się znaleźć kanciarze?

W odpowiedzi bufetowy uśmiechnął się tak gorzko, że wszelkie wątpliwości zostały rozwiane — tak, niewątpliwie, w Moskwie zdarzają się kanciarze.

— To podłość! — oburzył się Woland. — Pan jest człowiekiem ubogim. Prawda? Pan jest ubogi?

Bufetowy wciągnął głowę w ramiona i od razu stało się jasne, że jest on ubogim człowiekiem.

— Ile wynoszą pańskie oszczędności?

Pytanie zadane było życzliwym tonem, niemniej jednak pytania takiego nie można uznać za taktowne. Bufetowy zmieszał się.

— Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy rubli w pięciu oddziałach kasy oszczędności — rozległ się z sąsiedniego pokoju pęknięty głos — a w domu pod podłogą dwieście złotych dziesiątek.

Bufetowego jakby przylutowało do taboretu.

— No, to rzeczywiście nie są pieniądze — lekceważąco powiedział do swego gościa Woland — chociaż szczerze mówiąc nawet tyle nie jest panu potrzebne. Kiedy ma pan zamiar umrzeć?

Tego bufetowy już nie zniósł.

— Nikt tego wiedzieć nie może i nikogo nie powinno to obchodzić — powiedział.

— Powiedzmy, że nikt nie wie — rozległ się z gabinetu ten sam wstrętny głos. — Dwumian Newtona, nie wiesz czasem! Umrze on za dziewięć miesięcy, w przyszłym roku, w lutym, na raka wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego na sali numer cztery.

Bufetowy zżółkł na twarzy.

— Dziewięć miesięcy... — w zadumie liczył Woland. — Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy... Po zaokrągleniu wypada dwadzieścia siedem tysięcy na miesiąc... niewiele, ale na skromne utrzymanie wystarczy... Do tego jeszcze te dziesiątki...

— Dziesiątek nie da się upłynnić — wtrącił się znowu ten sam głos mrożący krew w sercu bufetowego. — Po śmierci Andrzeja Fokicza dom natychmiast zostanie zburzony, a monety zostaną przekazane do Banku Narodowego.

— Zresztą nie radziłbym panu kłaść się do kliniki — mówił dalej artysta. — Co za sens umierać na szpitalnej sali, gdzie słychać tylko jęki i rzężenie śmiertelnie chorych? Czy nie lepiej wydać ucztę za te dwadzieścia siedem tysięcy, a potem zażyć trucizną i przenieść się na tamten świat przy dźwiękach strun, wśród oszołomionych winem pięknych kobiet i wesołych przyjaciół?

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.