Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 2 страница



Otworzył oczy, przekonał się, że na wzgórzu wszystko pozostało, jak było, tyle tylko, że przygasły punkty płonące na piersiach centuriona. Słońce świeciło w grzbiety skazańców, których twarze skierowane były ku Jeruszalaim. Wtedy Lewita zawołał:

— Przeklinam ciebie, Boże!

Naderwanym głosem krzyczał, że przekonał się o niesprawiedliwości boskiej i nie ma zamiaru wierzyć Bogu dłużej.

— Jesteś głuchy! — ryczał Mateusz. — Gdybyś nie był głuchy, usłyszałbyś mnie i zabiłbyś go w tejże chwili!

Mrużąc oczy Lewita czekał na ogień, który spadnie z nieba i porazi go. Nic takiego się nie stało, więc Lewita z zaciśniętymi powiekami nadal wykrzykiwał uwłaczającą i szyderczą przemowę do niebios. Krzyczał, że jest najzupełniej zawiedziony, krzyczał także, że są jeszcze inni bogowie i inne religie. Tak. Inny bóg nie dopuściłby do tego, nigdy by nie dopuścił do tego, by takiego człowieka jak Jeszua spalało na słupie słońce.

— Byłem w błędzie! — krzyczał zupełnie zachrypnięty Lewita. — Ty jesteś Bogiem zła! A może twoje oczy całkiem już przesłonił dym z ofiarnych ołtarzy świątyni, a twoje uszy nie słyszą już niczego prócz dźwięku trąb kapłanów? Nie jesteś wszechmogący! Jesteś Bogiem nieprawości! Przeklinam cię, Boże łotrów, opiekunie zbójców, natchnienie zbrodniarzy!

Wtedy coś wionęło w twarz byłego poborcy, coś zaszeleściło u jego stóp. Powiało raz jeszcze i Lewita otworzył oczy i zobaczył, że czy to pod wpływem jego klątw, czy też z jakiegoś innego powodu cały świat się zmienił. Słońce zniknęło nie doszedłszy do morza, w którym tonęło co wieczora. Pochłonęła je groźna i nieodparta chmura burzowa nadciągająca niebem od zachodu. Na jej krawędziach kipiała już biała piana, czarny i dymny jej brzuch przeświecał żółto. Chmura warczała i od czasu do czasu wysypywały się z niej ogniste nici. Przez drogę do Jafy i przez nędzną dolinę Gehinom nad namiotami wiernych przetaczały się wzbite nagłym uderzeniem wiatru słupy kurzu.

Lewita zamilkł, zastanawiał się, czy burza, która zwali się za chwilę na Jeruszalaim, odmieni cokolwiek w losach nieszczęsnego Jeszui. I natychmiast, patrząc na nici ognia przekrawające chmury, zaczął prosić o to, by grom uderzył w słup Jeszui. Patrząc ze skruchą w czyste, nie pochłonięte jeszcze przez chmurę niebo, w którym sępy kładły się na skrzydło, aby uciec przed burzą, Lewita pomyślał, że nierozumnie pospieszył się ze swymi klątwami — teraz Bóg go nie wysłucha.

Spojrzawszy na podnóże góry Lewita wpatrzył się w miejsce, gdzie stał rozsypany oddział jazdy i zobaczył, że zaszły tam znaczne zmiany. Patrząc z góry, widział jak na dłoni bieganinę żołnierzy wyciągających dzidy z ziemi i narzucających na ramiona płaszcze, widział luzaków, którzy cwałowali ku drodze prowadząc za cugle kare wierzchowce. Jazda odchodziła, to było oczywiste. Lewita osłaniał się ramieniem przed bijącym w twarz kurzem, spluwał i starał się wyobrazić sobie, co też to może znaczyć, że konnica zamierza odejść. Spojrzał wyżej i zobaczył wspinającą się ku miejscu straceń postać w purpurowej mundurowej chlamidzie. Wtedy były poborca poczuł chłód w sercu, przeczuł bowiem coś radosnego.

Tym, który w piątej godzinie męczarni zbójców wspinał się na szczyt, był dowódca kohorty — wraz z ordynansem przygalopował z Jeruszalaim. Na skinienie Szczurzej Śmierci rozstąpił się łańcuch żołnierzy i centurion oddał honory trybunowi. Ten odprowadził Szczurzą Śmierć na bok i coś mu szepnął. Centurion zasalutował po raz drugi i poszedł w kierunku grupki oprawców, którzy rozsiedli się na kamieniach u podnóża słupów. Trybun zaś skierował swoje kroki ku temu, który siedział na trójnożnym stołku, a siedzący powstał uprzejmie na jego powitanie. Jemu również trybun coś cicho powiedział, po czym obaj poszli w stronę słupów. Przyłączył się do nich przełożony służby świątynnej.

Szczurza Śmierć spojrzał z obrzydzeniem na brudne szmaty leżące na ziemi koło słupów, łachmany, które do niedawna stanowiły odzież przestępców, a którymi wzgardzili oprawcy, odwołał dwu oprawców i rzucił im rozkaz:

— Za mną!

Od najbliższego słupa dobiegała ochrypła bezsensowna piosenka. Muchy i słońce sprawiły, że wiszący na nim Gestas pod koniec trzeciej godziny kaźni zwariował, a teraz śpiewał cicho coś o winoroślach, a okręcona zawojem głowa kiwała mu się z rzadka, a wtedy muchy leniwie podrywały się z jego twarzy, by niebawem powrócić.

Dismos na drugim słupie cierpiał bardziej niż dwaj pozostali, ponieważ nie tracił przytomności i często, miarowo rzucał głową to w lewo, to w prawo, tak by uchem uderzać o ramię.

Jeszua miał więcej szczęścia niż tamci dwaj. Już w pierwszej godzinie popadał w omdlenie, a potem stracił przytomność, zwiesił głowę w zawoju, który się rozwinął. Przeto muchy i ślepaki zupełnie go oblepiły, tak że twarz jego znikła pod rojącą się czarną masą. W pachwinie, na brzuchu i pod pachami zasiadły tłuste ślepaki i ssały żółte obnażone ciało.

Jeden z oprawców posłuszny skinieniom człowieka w kapturze wziął włócznię, a drugi przyniósł pod słup wiadro i gąbkę. Pierwszy z nich wzniósł włócznię i postukał nią po wyciągniętych i przywiązanych sznurami do poprzecznej belki rękach Jeszui, najpierw po jednej, potem po drugiej. Ciało, na którym wystąpiły wszystkie żebra, drgnęło. Oprawca powiódł końcem włóczni po brzuchu. Wówczas Jeszua podniósł głowę, muchy poderwały się z brzęczeniem, odsłoniła się zapuchnięta od ich ugryzień twarz powieszonego, twarz o obrzękłych powiekach, twarz nie do poznania.

Ha-Nocri rozkleił powieki i popatrzył na dół. Jego oczy, jasne zazwyczaj, były teraz zmętniałe.

— Ha-Nocri! — powiedział oprawca.

Ha-Nocri poruszył opuchniętymi wargami i odezwał się ochrypłym głosem zbójcy:

— Czego chcesz? Po coś do mnie podszedł?

— Pij! — powiedział oprawca — i nasycona wodą gąbka zatknięta na ostrzu włóczni wzniosła się ku wargom Jeszui. W oczach skazańca rozbłysła radość, przypadł do gąbki i chciwie zaczął wysysać wilgoć. Od sąsiedniego słupa dał się słyszeć głos Dismosa:

— Niesprawiedliwość! Jestem takim samym zbójcą jak on!

Dismos wyprężył się, ale nie zdołał się poruszyć, jego ręce w trzech miejscach przywiązane były do poprzecznej belki pierścieniami powrozów. Wciągnął brzuch, wpił się paznokciami w końce belki, głowę miał zwróconą w stronę słupa Jeszui, w oczach Dismosa płonęła wściekłość.

Chmura kurzu okryła szczyt wzgórza, zrobiło się znacznie ciemniej. Kiedy kurz się uniósł, centurion krzyknął:

— Milczeć tam na drugim słupie!

Dismos zamilkł. Jeszua oderwał się od gąbki i starając się, by jego głos zabrzmiał łagodnie i przekonywająco, co mu się nie udało, poprosił oprawcę ochryple:

— Pozwól mu się napić!

Robiło się coraz mroczniej. Chmura sunąc ku Jeruszalaim zalała już połowę nieba, kipiel białych obłoków poprzedzała tamtą, pełną czarnej wody i ognia chmurę. Błysnęło, grom uderzył nad samym wzgórzem. Oprawca zdjął gąbkę z ostrza włóczni.

— Sław wielkodusznego hegemona! — szepnął uroczyście i lekkim ruchem dźgnął Jeszuę w serce. Ów drgnął, szepnął:

— Hegemon...

Krew pociekła mu po brzuchu, dolna szczęka zadrżała nerwowo, głowa opadła.

Kiedy uderzył drugi piorun, oprawca poił już Dismosa i z tymiż słowami:

— Sław hegemona! — zabił i jego także.

Gestas, który postradał zmysły, krzyknął z przerażenia, skoro tylko ujrzał koło siebie oprawcę, ale kiedy gąbka dotknęła jego warg, zaryczał i wbił w nią zęby. W kilka sekund później i jego ciało zwisło, na ile pozwalały na to sznury.

Człowiek w kapturze szedł w ślad za oprawcą i centurionem, za nim podążał przełożony służby świątynnej. Stanąwszy przy pierwszym słupie człowiek w kapturze uważnie przyjrzał się zakrwawionemu Jeszui, trącił białą dłonią jego stopę i powiedział do tych, którzy mu towarzyszyli:

— Nie żyje.

To samo powtórzyło się również przy dwu pozostałych słupach.

Następnie trybun dał znak centurionowi, zawrócił i zaczął schodzić ze szczytu wraz z dowódcą straży świątynnej i człowiekiem w kapturze. Zapadł półmrok, błyskawice bruździły czarne niebo. Nagle bryznął z niego ogień i krzyk centuriona: „Zwijać kordon!” — zagłuszył grzmot. Szczęśliwi żołnierze zbiegali ze wzgórza wkładając hełmy w biegu.

Ciemność okryła Jeruszalaim.

Ulewa lunęła nagle, zastała centurie w połowie zbocza. Woda runęła tak straszliwa, że gdy żołnierze zbiegali na dół, już pędziły za nimi w pogoń rozpasane strumienie. Żołnierze ślizgali się i przewracali na rozmiękłej glinie śpiesząc ku równej drodze, którą — ledwie już widoczna za przesłoną wody — odjeżdżała do Jeruszalaim przemoczona do suchej nitki konnica. Po kilku minutach w dymnej kipieli burzy, wody i ognia na wzgórzu pozostał jeden tylko człowiek.

Potrząsając nie na darmo ukradzionym nożem, osuwając się z oślizgłych uskoków, czepiając się, czego się dało, niekiedy pełznąc na kolanach wspinał się ku słupom. To znikał w nieprzeniknionej mgle, to nagle oświetlał go migotliwy błysk.

Dotarłszy do słupów, już po kostki w wodzie, zdarł z siebie ciężki teraz, bo przemoczony tallif, pozostał w samej koszuli i przypadł do nóg Jeszui. Przeciął sznury na goleniach, wspiął się na dolną belkę poprzeczną, objął Jeszuę i wyzwolił jego ramiona z górnych pęt. Nagie mokre ciało Jeszui zwaliło się na Mateusza i przewróciło go na ziemię. Lewita chciał je natychmiast zarzucić sobie na ramię, ale pomyślał o czymś i to go powstrzymało. Pozostawił w wodzie na ziemi ciało z odrzuconą do tyłu głową i rozrzuconymi ramionami i pobiegł do pozostałych słupów, nogi rozjeżdżały mu się w gliniastej mazi. Przeciął więzy także na tamtych słupach i jeszcze dwa ciała zwaliły się na ziemię.

Minęło kilka minut i na wierzchołku wzgórza zostały tylko te dwa ciała i trzy puste słupy. Woda lała się z nieba i przekręcała te ciała.

Ani Lewity, ani ciała Jeszui na szczycie wzgórza wówczas już nie było.

 

17. NIESPOKOJNY DZIEŃ

W piątek rano, to znaczy nazajutrz po przeklętym seansie, cały personel Varietes — główny księgowy Wasilij Stiepanowicz Łastoczkin, dwóch innych księgowych, trzy maszynistki, obie kasjerki, gońcy, bileterzy i sprzątaczki — słowem wszyscy, którzy znajdowali się w teatrze, nie pracowali, lecz siedząc na parapetach wychodzących na Sadową okien przyglądali się temu, co się dzieje pod murem Varietes. Pod murem tym ustawiła się w dwóch rzędach wielotysięczna kolejka, której koniec znajdował się na placu Kudrińskim. W początku tej kolejki stało ze dwudziestu dobrze znanych w teatralnej Moskwie koników.

Kolejka była bardzo wzburzona, zwracała na siebie uwagę obywateli przechodniów i zajmowała się roztrząsaniem pasjonujących opowieści o wczorajszym niebywałym seansie czarnej magii. Opowieści te niezmiernie zdetonowały głównego księgowego Wasilija Stiepanowicza, który wczoraj nie był na spektaklu. Bileterzy opowiadali niestworzone rzeczy. Opowiadali między innymi, że po zakończeniu niezwykłego seansu niektóre obywatelki biegały po ulicy nieprzyzwoicie porozbierane, i różne inne historie w tym guście.

Skromny i spokojny Łastoczkin słuchając gadaniny o wszystkich tych cudach mrugał tylko oczyma i zupełnie nie wiedział, co ma począć, a powinien był coś zrobić, właśnie on, a nie kto inny, ponieważ był teraz najstarszy stanowiskiem wśród personelu Varietes.

O dziesiątej rano złakniona biletów kolejka tak napęczniała, że wieść o niej dotarła do milicji i z zadziwiającą szybkością zostały przysłane patrole, zarówno piesze, jak konne, które zaprowadziły w kolejce niejaki porządek. Jednak długi na kilometr ogonek sam przez się był rzeczą ogromnie gorszącą i wprawiał w osłupienie przechodniów na Sadowej, nawet kiedy stał spokojnie.

Wszystko to działo się na zewnątrz, wewnątrz zaś budynku Varietes również panował nieopisany rozgardiasz. Od wczesnego rana w gabinecie Lichodiejewa, w gabinecie Rimskiego, w księgowości, w kasie i w gabinecie Warionuchy rozdzwoniły się telefony i dzwoniły już bez ustanku. Najpierw Łastoczkin coś odpowiadał, odpowiadała także kasjerka, coś tam mamrotali do słuchawek bileterzy, a potem w ogóle wszyscy przestali podnosić słuchawki, doprawdy bowiem nie mieli co odpowiadać na pytania, gdzie jest Lichodiejew, Warionucha, Rimski. Próbowali z początku spławiać rozmówcę mówiąc: „Lichodiejew jest w domu”, ale wtedy po tamtej stronie słuchawki mówiono, że do domu już dzwonili i że w domu twierdzą; że Lichodiejew jest w Varietes.

Zadzwoniła wzburzona dama domagająca się rozmowy z Rimskim, poradzono jej, żeby zadzwoniła do jego żony, na co słuchawka odrzekła wśród szlochu, że ona właśnie jest żoną Rimskiego i że Rimskiego nigdzie nie ma. Działo się coś niepojętego. Sprzątaczka zdążyła już opowiedzieć wszystkim, że kiedy przyszła do gabinetu dyrektora finansowego, żeby posprzątać, zobaczyła drzwi otwarte na oścież, pałace się lampy, wybite szyby w oknie wychodzącym na ogród, na podłodze sponiewierany fotel, ale nikogo w gabinecie nie było.

O jedenastej wdarła się do Varietes madame Rimska. Szlochała i załamywała ręce. Główny księgowy zupełnie stracił głowę i nie wiedział, co ma jej poradzić. A o wpół do jedenastej zjawiła się milicja. Jej pierwsze pytanie, zupełnie zresztą słuszne, brzmiało:

— Co się tu u was dzieje, obywatele? O co chodzi?

Personel podał tyły, na placu pozostał blady, zdenerwowany Wasilij Stiepanowicz. Trzeba było wreszcie zacząć nazywać rzeczy po imieniu i przyznać, że administracja Varietes w osobach dyrektora, dyrektora finansowego i administratora zaginęła i nie wiadomo, gdzie się znajduje, że konferansjera po wczorajszym seansie odwieziono do szpitala psychiatrycznego i że, krótko mówiąc, ten wczorajszy spektakl był po prostu skandaliczny.

Uspokoiwszy, na ile się dało, szlochającą madame Rimską wyprawiono do domu i zainteresowano się przede wszystkim opowieścią sprzątaczki o tym, w jakim to stanie zastała ona gabinet dyrektora finansowego. Poproszono pracowników, aby zechcieli powrócić do swoich zajęć, a w budynku Varietes zjawiły się niebawem organa śledcze, którym towarzyszył jasnopopielaty, spiczastouchy, muskularny pies o zdumiewająco mądrych ślepiach. Pracownicy Varietes od razu zaczęli szeptać po kątach, że ten pies to niezrównany Askaro we własnej osobie. I tak też było. Poczynania psa wprawiły wszystkich w podziw. Askaro, skoro tylko wbiegł do gabinetu dyrektora finansowego, warknął, wyszczerzył potworne żółtawe kły, przywarował i, z jakimś smutkiem, a zarazem wściekłością w ślepiach, poczołgał się w kierunku rozbitego okna. Nagle, przezwyciężając strach, zerwał się, wskoczył na parapet i dziko, złowrogo zawył zadzierając ku górze swój spiczasty pysk. Nie dawał się spędzić z parapetu, warczał, wzdrygał się i usiłował wyskoczyć przez okno.

Wyprowadzono psa z gabinetu, zaprowadzono go do westybulu, stamtąd przez drzwi frontowe wybiegł na ulicą i przyprowadził idących za nim na postój taksówek. Na postoju zgubił ślad, którym dotąd szedł. W związku z czym Askara odwieziono.

Organa śledcze ulokowały się w gabinecie Warionuchy, tam też po kolei zaczęły wzywać tych wszystkich pracowników Varietes, którzy byli świadkami wczorajszych zajść na seansie. Trzeba tu dodać, że śledztwo na każdym kroku musiało przezwyciężać nieprzewidziane trudności. Nić co chwila rwała się w ręku.

Afisze na przykład... Były? Były. Ale w nocy zaklejono je nowymi i teraz nie ma ani jednego, choć się powieś! Skąd się wziął ten cały mag? A kto go tam wie. Zapewne jednak zawarto z nim jakąś umowę?

— Pewnie zawarto — odpowiadał przejęty główny księgowy.

— Wiec skoro ją zawarto, to musiała przejść przez księgowość?

— Bez wątpienia — odpowiadał zdenerwowany Wasilij Stiepanowicz.

— Więc gdzież ona jest?

— Nie ma — blednąc coraz bardziej i rozkładając ręce odpowiadał księgowy.

I rzeczywiście, ani w skoroszytach księgowości, ani u dyrektora finansowego, ani u Lichodiejewa, ani u Warionuchy nie było nawet śladu umowy.

Jak brzmi nazwisko tego maga? Łastoczkin nie wie, nie było go wczoraj na seansie. Bileterzy nie wiedzą, kasjerka z kasy biletowej marszczyła czoło, marszczyła, medytowała, wreszcie powiedziała:

— Wo... Zdaje się — Woland...

A może nie Woland? Może i nie Woland. Może Faland.

Stwierdzono, że w biurze turystyki zagranicznej o żadnym Wolandzie ani też Falandzie, magu, w ogóle nie słyszano.

Goniec Karpow zeznał, jakoby ten mag miał się zatrzymać u Lichodiejewa w domu. Oczywista, pojechano tam natychmiast, ale żadnego maga tam nie było. Nie było również Lichodiejewa. Nie byłe także służącej Gruni i nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Nikanora Iwanowicza, przewodniczącego zarządu, nie ma. Proleżniewa też nie ma!

Słowem — jakaś historia nie z tej ziemi: zniknęło całe kierownictwo administracji teatru, wczoraj odbył się straszny, skandaliczny seans, a kto go przeprowadził i z czyjej inicjatywy — nie wiadomo.

Tymczasem zbliżało się południe, a o dwunastej powinno się otworzyć kasę. Ale o tym, oczywista, nawet mowy być nie mogło! Na drzwiach Varietes zaraz wywieszono wielki arkusz kartonu z napisem: „Odwołuje się dzisiejszy spektakl”. W kolejce, poczynając od jej czoła, zapanowało podniecenie, ale podenerwowawszy się trochę ogonek zaczął się jednak z wolna rozchodzić i mniej więcej po godzinie na Sadowej nie było po nim ani śladu. Organa śledcze opuściły Varietes, aby kontynuować swoje prace w innym miejscu, pracowników zwolniono do domów zatrzymując tylko dyżurnych i Varietes zamknęło swe podwoje.

Księgowy Łastoczkin miał przed sobą dwa nie cierpiące zwłoki zadania. Po pierwsze — pojechać do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku i złożyć raport o wczorajszych zajściach, a po drugie — wpaść do wydziału finansowo—widowiskowego, żeby wpłacić wczorajsze wpływy z kasy — dwadzieścia jeden tysięcy siedemset jedenaście rubli.

Pedantyczny i obowiązkowy Wasilij Stiepanowicz opakował pieniądze w gazetę, przewiązał paczkę szpagatem, włożył ją do teczki i, świetnie znając instrukcję, poszedł oczywiście nie do autobusu ani nie do tramwaju, tylko na postój taksówek.

Skoro tylko kierowcy trzech taksówek zobaczyli zmierzającego w kierunku postoju pasażera z wypchaną teczką, natychmiast pustymi taksówkami odjechali mu sprzed nosa, nie wiedzieć czemu oglądając się przy tym z wściekłością.

Zdumiony tym księgowy przez dłuższą chwilę stal w osłupieniu, nie mogąc dociec, co też by to miało znaczyć.

Po trzech minutach podjechała pusta taksówka, kierowca skrzywił się na widok pasażera.

— Wolny? — zapytał Łastoczkin odkaszlnąwszy ze zdumieniem.

— Pokaż pan pieniądze — nie patrząc na pasażera ze złością odpowiedział kierowca.

Coraz bardziej oszołomiony księgowy ścisnął pod pachą drogocenną teczkę, wyciągnął z portfela czerwońca i pokazał go szoferowi.

— Nie pojadę! — krótko oświadczył kierowca.

— Przepraszam bardzo... — zaczął księgowy, ale kierowca przerwał mu:

— Trójek pan nie ma?

Zupełnie już zbity z tropu księgowy wyjął z portfela dwa trzyrublowe banknoty i pokazał je kierowcy.

— Wsiadaj pan! — krzyknął taksówkarz i tak trzepnął w chorągiewkę taksometru, że o mało jej nie złamał. — Jedziemy.

— Zabrakło panu drobnych? — nieśmiało zapytał księgowy.

— Drobnych pełna kieszeń! — zaryczał szofer i w lusterku ukazały się jego przekrwione oczy. — Już trzeci raz dziś mi się to zdarza. Innym też się zdarzało. Daje taki sukinsyn czerwońca, ja mu cztery pięćdziesiąt reszty. Wysiada, łobuz. Za pięć minut patrzę — zamiast czerwońca etykieta z butelki mineralnej! — W tym miejscu kierowca wypowiedział kilka nie nadających się do druku uwag. — Drugi jechał na Zubowski. Czerwoniec. Daję trzy ruble reszty. Wysiadł. Sięgam do portmonetki, a tam — pszczoła. W palec mnie rąbnęła! Ach, ty!... — Szofer znów wmontował nie nadające się do druku wyrazy. — A czerwońca nie ma. Wczoraj w tym Varietes (nie do druku) jakiś cholerny magik odstawił numer z czerwońcami (słowa nie do druku)...

Księgowy oniemiał, nastroszył się, zrobił taką minę jakby nawet samą nazwę „Varietes” słyszał po raz pierwszy w życiu, i pomyślał sobie: „Patrzcie, patrzcie...”

Przyjechawszy, gdzie należy, i szczęśliwie zapłaciwszy za kurs, księgowy wszedł do budynku, ruszył korytarzem w stronę gabinetu kierownika i już po drodze zorientował się, że przychodzi nie w porę. W kancelarii komisji widowisk panowało zamieszanie. Przebiegła koło księgowego gończym z wybałuszonymi oczyma, w chusteczce zsuniętej na tył głowy.

— Nie ma, nie ma, nie ma! Nie ma, kochani! — krzyczała nie wiadomo do kogo. — Marynarka jest i spodnie są, ale w marynarce nic nie ma!

Zniknęła w jakichś drzwiach, zza których zaraz dobiegły brzęki tłuczonych naczyń. Z sekretariatu wybiegł znajomy buchaltera, kierownik pierwszego wydziału komisji, ale był w takim stanie, że nie poznał księgowego, i zaraz znikł gdzieś bez śladu.

Wstrząśnięty tym wszystkim Łastoczkin wszedł do sekretariatu, przez który wchodziło się do gabinetu przewodniczącego komisji, i tu popadł w ostateczne przerażenie.

Zza zamkniętych drzwi gabinetu dobiegał gromki głos, niewątpliwie należący do Prochora Piotrowicza, przewodniczącego. „Ruga kogoś czy co?” — pomyślał stropiony buchalter, obejrzał się i zobaczył taki obrazek — w skórzanym fotelu, odrzuciwszy głowę na oparcie, szlochając niepowstrzymanie leżała z mokrą chusteczką w dłoni, wyciągnąwszy nogi prawie na środek pokoju, sekretarka osobista przewodniczącego, piękna Anna Ryszardowna.

Anna Ryszardowna całą brodę miała umazaną a po jej brzoskwiniowych policzkach spływały z rzęs czarne strugi rozwodnionego tuszu. Widząc, że ktoś wszedł, Anna Ryszardowna zerwała się, rzuciła się do księgowego, chwyciła go za klapy i zaczęła nim potrząsać wołając jednocześnie:

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.