Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 10 страница



— Jeszcze, jeszcze, królowo Margot — szeptał Korowiow, który znalazł się obok niej — trzeba oblecieć sale, aby czcigodni goście nie czuli się zaniedbywani.

I Małgorzata znowu wyleciała z komnaty, w której był basen. Na estradzie za tulipanami, tam gdzie grała orkiestra króla walca, biesił się teraz małpi jazzband. Wielki, o kosmatych bokobrodach goryl trzymał w ręku trąbkę i dyrygował, podtańcowując ociężale. Orangutany zasiadły szeregiem, dęły w błyszczące trąbki. Na ich grzbietach zasiadły na oklep wesele szympansy z harmoniami. Dwa pawiany płaszczowe o grzywach podobnych grzywom lwów grały na fortepianach, lecz fortepianów tych nie było słychać wśród grzmotów, popiskiwań i uderzeń saksofonów, skrzypiec i bębnów w łapach gibbonów, mandryli i koczkodanów. Na zwierciadlanej posadzce nieprzebrane mnóstwo sczepionych ze sobą par wirując w jednym kierunku, zadziwiając zręcznością i gracją ruchów sunęło jak mur, który zamierza zmieść wszystko, cokolwiek znajdzie się na jego drodze. Żywe atłasowe motyle nurkowały nad tańczącymi zastępami, z plafonów sypały się kwiaty. Kiedy przygasło światło elektryczne, w kapitelach kolumn rozjarzały się miriady robaczków świętojańskich, w powietrzu pływały błędne ogniki bagienne.

Potem Małgorzata znalazła się w okolonym kolumnadą basenie potwornych rozmiarów. Gigantyczny czarny Neptun wyrzucał z paszczy szeroki różowy strumień. Nad basenem unosiła się odurzająca woń szampana. Panowała tu niewymuszona wesołość. Damy wśród śmiechów oddawały torebki do potrzymania swoim kawalerom albo Murzynom biegającym z prześcieradłami w dłoniach i z krzykiem skakały strzałką do basenu. Pieniste słupy szampana strzelały ku górze. Kryształowe dno basenu podświetlone od dołu jarzyło się przebijającym przez warstwy wina światłem i widać było w tym winie srebrzyste ciała pływających. Kobiety wyskakiwały z basenu pijaniuteńkie. Pod kolumnami dzwoniły śmiechy, huczały jak jazz.

W całym tym rozgardiaszu wryła się Małgorzacie w pamięć jedna pijaniusieńka twarz kobieca o oczach bezmyślnych, ale nawet w tej bezmyślności błagalnych, i wypłynęło w pamięci jedno słowo: „Frieda”.

— Ostatnie wyjście — szepnął zafrasowany Korowiow — i będziemy wolni!

Małgorzata z nieodstępnym Korowiowem u boku znowu znalazła się w sali balowej, ale teraz już tam nie tańczono — nieprzeliczone tłumy cisnęły się pod kolumnami, środek sali pozostawiając wolny. Małgorzata nie pamiętała, kto pomógł jej wstąpić na podwyższenie, które ukazało się na środku owej opróżnionej części sali. Kiedy wstąpiła na nie, usłyszała ku swemu zdziwieniu, że gdzieś bije północ, która według jej rachuby dawno już minęła. Z ostatnim uderzeniem nie wiedzieć gdzie bijącego zegara cisza opadła na tłumy gości.

I wtedy Małgorzata znowu zobaczyła Wolanda. Szedł w towarzystwie Abbadony, Asasella i jeszcze kilku podobnych do Abbadony, czarnowłosych i młodych. Zauważyła teraz, że naprzeciw jej podwyższenia przygotowano drugie, dla Wolanda. Ale Woland nie skorzystał z niego. Małgorzatę zdumiało to, że Woland przyszedł na to ostatnie wielkie wyjście na balu ubrany dokładnie tak samo, jak był ubrany w sypialni. Zwisała mu z ramion ta sama brudna, pocerowana nocna koszula, na nogach miał te same przydeptane ranne pantofle. Miał szpadę, ale posługiwał się tą obnażoną szpadą jak laską — wspierał się na niej.

Z lekka kulejący Woland stanął koło przygotowanego dlań podwyższenia i natychmiast znalazł się przed nim Asasello z tacą w dłoni — na tacy tej Małgorzata zobaczyła odciętą ludzką głowę z wybitymi przednimi zębami. Nadal trwała cisza jak makiem zasiał, tylko raz przerwał ją daleki i niepojęty w tych okolicznościach odgłos dzwonka, jakie bywają przy drzwiach frontowych.

— Michale Aleksandrowiczu — niezbyt głośno zwrócił się do głowy Woland, a wtedy powieki zabitego uniosły się i Małgorzata drgnęła — na martwej twarzy zobaczyła żywe, pełne myśli i cierpienia oczy.

— Wszystko się sprawdziło, prawda? — ciągnął Woland patrząc w oczy głowy. — Głowę odcięła kobieta, posiedzenie nie doszło do skutku, a ja mieszkam w pańskim mieszkaniu. To fakt. A fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem. Nas jednak interesuje to, co będzie dalej, a nie ów dokonany już fakt. Zawsze był pan zagorzałym głosicielem teorii, według której po odcięciu głowy życie człowieka się urywa, człowiek zamienia się w popiół i odchodzi w niebyt. Miło mi zakomunikować panu w obecności mych gości, aczkolwiek mogą oni posłużyć jako dowód prawdziwości zgoła innej teorii, że teoria pańska jest równie solidna jak błyskotliwa. Zresztą wszystkie teorie są siebie warte. Jest między nimi i taka, która głosi, że każdemu będzie dane to, w co wierzy. Niech się zatem tak stanie. Pan odchodzi w niebyt, a ja, wznosząc toast za istnienie, z radością spełnię ten kielich, w który pan się przekształci.

Woland wzniósł szpadę. Natychmiast mięśnie okrywające czaszkę pociemniały i skurczyły się, a potem odpadły po kawałku, oczy zniknęły i wkrótce Małgorzata ujrzała na tacy żółtawą czaszkę na złotej nóżce, z oczyma ze szmaragdów i zębami z pereł.

Pokrywka czaszki odchyliła się na zawiasie.

— Za chwileczkę, messer — powiedział Korowiow zauważywszy pytające spojrzenie Wolanda — stanie on przed panem. W tej grobowej ciszy słyszę już skrzyp jego lakierków, słyszę, jak dźwięczy odstawiony na stół kielich, z którego po raz ostatni w tym życiu napił się szampana. Ale otóż i on.

Kierując się w stronę Wolanda wchodził do sali nowy samotny gość.

Spośród mnóstwa pozostałych gości—mężczyzn zewnętrznie nie wyróżniał się niczym, poza jedną rzeczą — dosłownie chwiał się z przerażenia, co było widać nawet iż daleka. Na policzkach płonęły mu krwawe plamy, oczy biegały w potwornym strachu. Był ledwie przytomny i było to jak najbardziej uzasadnione — oszołamiało go wszystko, a przede wszystkim, rzecz jasna, strój Wolanda.

Przyjęty został wszakże niezmiernie serdecznie.

— A—a—a, nasz drogi baron Meigel — z życzliwym uśmiechem zwrócił się Woland do gościa, którego oczy zrobiły się wielkie jak filiżanki.

I w tym momencie Małgorzata zamarła, poznała bowiem owego Meigla. Widywała go niekiedy w moskiewskich teatrach i restauracjach. „Zaraz... — pomyślała Małgorzata — więc to chyba znaczy, że on także umarł?...”

Ale ta sprawa natychmiast została wyjaśniona.

— Drogi baron — ciągnął z radosnym uśmiechem Woland — był tak ujmująco uprzejmy, że dowiedziawszy się o moim przyjeździe do Moskwy natychmiast zadzwonił do mnie i zaofiarował mi swoje usługi w dziedzinie, w której osiągnął biegłość, to znaczy w sprawie pokazania mi tego, co w Moskwie godne uwagi. Rozumie się samo przez się, że byłem szczęśliwy mogąc zaprosić go do siebie.

Małgorzata zobaczyła, że Asasello tymczasem przekazuje tacę i czaszkę Korowiowowi.

— Nawiasem mówiąc, baronie — nieoczekiwanie ściszając konfidencjonalnie głos ciągnął Woland — rozeszły się słuchy o pańskiej nadzwyczajnej żądzy wiedzy. Powiadają, że wespół z pańską nie mniej wybujałą rozmownością zwraca ona na siebie powszechną uwagę. Co więcej, są pewne oznaki, świadczące o tym, że nie dalej niż za miesiąc doprowadzi to pana do bardzo żałosnego końca. Tak więc, aby oszczędzić panu nużącego oczekiwania, postanowiliśmy przyjść mu z pomocą korzystając z tego, że pan sam się zaprosił do mnie z zamiarem podsłuchania i podpatrzenia wszystkiego, co się da podsłuchać i podpatrzeć.

Baron zrobił się bledszy niż Abbadona, który z natury był wyjątkowo blady, a potem zaszło coś strasznego. Abbadona stanął przed baronem i zdjął na sekundę swoje okulary. W tejże chwili w dłoniach Asasella coś bluznęło ogniem, coś niezbyt głośno trzasnęło, jak gdyby ktoś klasnął w dłonie, baron zaczął się przewracać na wznak, szkarłatna krew buchnęła z jego piersi, zalała wykrochmaloną koszulę i kamizelkę. Pod bijący jej strumień Korowiow podstawił czaszkę, po czym napełnioną podał Wolandowi. Martwe ciało barona leżało już bez życia na podłodze.

— Piję wasze zdrowie, panowie — niezbyt głośno powiedział Woland i wznosząc puchar dotknął go wargami.

Wówczas zaszła metamorfoza. Zniknęła pocerowana koszula i przydeptane kapcie. Woland miał teraz na sobie jakąś czarną chlamidę, a u biodra — stalową szpadę. Szybko podszedł do Małgorzaty, podał jej puchar i powiedział rozkazująco:

— Pij!

Małgorzacie zakręciło się w głowie, zachwiała się, ale puchar dotykał już jej warg, a czyjeś głosy — mię mogła się zorientować, czyje — szeptały jej do obu uszu:

— Proszę się nie bać, królowo... Proszę się nie bać, królowo, krew dawno już wsiąkła w ziemię. Tam, gdzie ją rozlano, dojrzewają już winne grona.

Małgorzata nie otwierając oczu wypiła łyk i słodki prąd przebiegł przez jej żyły, zaczęło jej dzwonić w uszach. Wydało jej się, że ogłuszająco pieją koguty, że gdzieś grają marsza. Tłumy gości zaczęły zatracać człowieczy wygląd — wyfraczeni mężczyźni i kobiety obrócili się w proch, w nicość. Na oczach Małgorzaty rozpad ogarnął całą salę, napłynął zapach grobowca. Rozpadły się kolumny, pogasły światła, wszystko roztajało i nie było już żadnych fontann, kamelii ani tulipanów. Było po prostu to, co było — skromny salonik jubilerowej i smużka światła wpadającego poprzez jego niedomknięte drzwi. I Małgorzata weszła w owe niedomknięte drzwi.

 

WYDOBYCIE MISTRZA

W sypialni Wolanda wszystko było tak, jak przed balem. Woland siedział w nocnej koszuli na łóżku, tylko Helia nie nacierała mu już nogi, lecz nakrywała do kolacji stół, na którym przedtem grali w szachy. Korowiow i Asasello zdjąwszy fraki zasiedli za stołem, a obok nich ulokował się oczywiście kot, który nie zechciał się rozstać ze swoim krawatem, choć krawat ów zamienił się tymczasem w idealnie brudną szmatkę. Małgorzata chwiejąc się na nogach podeszła do nich i oparła się o stół. Wówczas Woland, jak wtedy, przywołał ją gestem i wskazał jej miejsce obok siebie.

— No co, bardzo panią wymęczyli? — zapytał.

— O nie, messer — odparła mu Małgorzata, ale powiedziała to tak cicho, że ledwo ją było słychać.

— Noblesse oblige — zauważył kocur i nalał Małgorzacie do smukłego kieliszka jakiegoś przejrzystego płynu.

— To wódka? — słabym głosem zapytała Małgorzata.

Kot poczuł się dotknięty i aż podskoczył na krześle.

— Na litość boską, królowo — zachrypiał — czyż ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus!

Małgorzata uśmiechnęła się i spróbowała odsunąć kieliszek.

— Proszę pić śmiało — powiedział Woland i Małgorzata natychmiast wzięła kieliszek do ręki.

— Siadaj, Helia — powiedział Woland i wyjaśnił Małgorzacie: — Noc pełni księżyca to noc świąteczna i wieczerzam w małym gronie przyjaciół i sług. A zatem — jak się pani czuje? Jak przeszedł ten męczący bal?

— Znakomicie! — zaterkotał Korowiow. — Wszyscy byli oczarowani, zakochani, zdruzgotani! Ileż taktu, jakaż dystynkcja, wdzięk i charme!

Woland w milczeniu wzniósł kieliszek i tracił się z Małgorzatą. Małgorzata pokornie wypiła przekonana, że ten spirytus ją dobije. Nic złego jednak się nie stało. Ożywcze ciepło rozgrzało jej wnętrzności, coś miękko uderzyło ją po karku, powróciły siły, poczuła się tak, jakby wstała po długim orzeźwiającym śnie, poczuła także wilczy apetyt. Kiedy uświadomiła sobie, że od wczoraj rano nic nie jadła, głód ów stał się jeszcze przeraźliwszy... Zaczęła chciwie jeść kawior.

Behemot ukroił sobie kawałek ananasa, posolił go, popieprzył, zjadł, a potem tak brawurowo chlupnął drugą setkę spirytusu, że wszyscy zaczęli mu bić brawo.

Kiedy Małgorzata wypiła drugi kieliszek, świece w lichtarzach rozjarzyły się jaśniej, na kominku przybyło płomieni. Małgorzata wcale nie czuła rauszu. Gryząc białymi zębami mięso upajała się wyciekającym sokiem, a jednocześnie przyglądała się, jak Behemot smaruje musztardą ostrygę...

— Połóż jeszcze na to winogrono — trącając kocura w bok cicho powiedziała Helia.

— Proszę mnie nie pouczać — odparł Behemot — nie pierwszy raz siedzę przy stole, spokojna głowa!

— Ach, jak miło się je kolację tak właśnie, zwyczajnie, przy kominku — skrzeczał Korowiow — W szczupłym gronie...

— Nie, Fagocie — protestował kocur — bal ma także swoje uroki, ma rozmach...

— Nie ma w nim żadnych uroków ani żadnego rozmachu — powiedział Woland.

— A proszę mi powiedzieć — zwróciła się do Asasella ożywiona po wypitej wódce Margot — zastrzelił go pan, tego eksbarona?

— Naturalnie — odparł Asasello. — Jakże miałem go nie zastrzelić? Koniecznie trzeba go było zastrzelić.

— Ach, jak ja się zdenerwowałam, kiedy ten baron upadł! — mówiła Małgorzata, najwyraźniej dotąd jeszcze przeżywając pierwsze morderstwo, jakie zdarzyło się jej widzieć. — Pan z pewnością dobrze strzela?

— Nie narzekam — odpowiedział Asasello.

— Na ile kroków? — zadała mu Małgorzata niezupełnie jasne pytanie.

— To zależy do czego — roztropnie odparł Asasello — co innego trafić młotkiem w szybę krytyka Łatuńskiego, a zupełnie co innego — trafić go w serce.

— W serce! — zawołała Małgorzata, nie wiedzieć, czemu chwytając się za własne serce. — W serce! — powtórzyła głucho.

— Co to za krytyk Łatuński? — przyglądając się Małgorzacie zapytał Woland.

Asasello, Korowiow i Behemot jakoś wstydliwie pospuszczali oczy, Małgorzata zaś czerwieniąc się odpowiedziała:

— Taki jeden krytyk... Dziś wieczorem zdemolowałam mu całe mieszkanie.

— Proszę, proszę! A czemuż to?...

— Ten człowiek, messer — wyjaśniła Małgorzata — zgubił pewnego mistrza.

— Ale dlaczegóż się pani sama fatygowała? — zapytał Woland,

— Pozwól mi, messer — zrywając się z krzesła radośnie zawrzasnął kocur.

— Siedź! — burknął Asasello wstając. — Sam tam zaraz pojadę...

— Nie! — zawołała Małgorzata. — Nie, błagam, messer, nie trzeba!

— Jak pani woli, jak pani sobie życzy — odparł Woland, a Asasello usiadł na swoim miejscu.

— Więc na czym żeśmy to stanęli, nieoszacowana królowo Margot? — mówił Korowiow. — Ach, tak, serce... W serce to on trafia — Korowiow wyciągnął długi swój palec w kierunku Asasella — jak chce. W dowolny przedsionek albo w dowolną komorę — do wyboru.

Małgorzata nie od razu zrozumiała, a zrozumiawszy zawołała ze zdumieniem:

— Ale przecież ich nie widać!

— Złociutka — skrzeczał Korowiow — cała sztuka na tym polega, że są niewidoczne! Na tym właśnie polega cały dowcip! W przedmiot, który widać, każdy potrafi trafić!

Korowiow wyjął z szuflady stołu siódemkę pik, podał ją Małgorzacie i poprosił, by zechciała zaznaczyć paznokciem dowolne serduszko. Małgorzata zaznaczyła to w prawym górnym rogu. Helia schowała kartę pod poduszkę i zawołała:

— Gotowe!

Asasello, który siedział tyłem do poduszki, wyjął z kieszeni sztuczkowych spodni oksydowany samopowtarzalny pistolet, oparł sobie lufę na ramieniu i nie odwracając się w stronę łoża wystrzelił, wywołując zabawne przerażenie Małgorzaty. Spod przestrzelonej poduszki wyjęto siódemkę. Zaznaczone przez Małgorzatę serduszko było przedziurawione.

— Nie chciałabym się spotkać z panem, kiedy będzie pan miał w ręku rewolwer — spoglądając kokieteryjnie na Asasella powiedziała Małgorzata. Pasjami lubiła ludzi, którzy to, co robią, robią po mistrzowsku.

— Królowo bezcenna — piszczał Korowiow — nikomu bym nie radził spotkać się z nim nawet wtedy, kiedy nie będzie miał w ręku żadnego rewolweru! Daję słowo honoru byłego dyrygenta chóru cerkiewnego, słowo honoru byłego zapiewajły, że nie ma czego zazdrościć człowiekowi, który na swej drodze spotka Asasella.

Wesoła kolacja trwała dalej. Świece opływały w kandelabrach, falami płynęło przez pokój suche, wonne ciepło kominka. Małgorzata najadła się, ogarnęło ją uczucie błogości. Patrzyła, jak szare kółka dymu znad cygara Asasella żeglują do kominka i jak kocur chwyta je na koniuszek szpady. Nie chciało jej się nigdzie stąd odchodzić, choć odnosiła wrażenie, że jest już bardzo późno. Według wszelkich oznak dochodziła szósta rano. Wykorzystała więc chwilę milczenia, zwróciła się do Wolanda i nieśmiało, niepewnie powiedziała:

— Chyba czas już na mnie... Jest późno...

— Dokąd się pani śpieszy? — zapytał Woland uprzejmie, ale nieco oschle. Pozostali milczeli, udawali, że są pochłonięci kółeczkami dymu z cygara.

To do reszty zmieszało Małgorzatę.

— Tak, już czas — powtórzyła i odwróciła się, jak gdyby szukając narzutki czy płaszcza. Poczuła się nagle zażenowana swoją nagością. Wstała od stołu, Woland w milczeniu podniósł z łóżka swój brudny znoszony szlafrok, a Korowiow narzucił go Małgorzacie na ramiona.

— Dziękuję panu, messer — zaledwie dosłyszalnie powiedziała Małgorzata i pytająco popatrzyła na Wolanda. Uśmiechnął się w odpowiedzi tyleż uprzejmie, ile obojętnie. Czarna rozpacz z miejsca oblała jej serce. Małgorzata poczuła się oszukana. Nikt najwyraźniej nie zamierzał zaproponować żadnej nagrody za jej usługi na balu, nikt jej także nie zatrzymywał. Na domiar złego było dla niej zupełnie oczywiste, że nie ma dokąd iść. Przelotna myśl o tym, że trzeba będzie wrócić do willi, wywołała w niej wewnętrzny wybuch rozpaczy. A może ma poprosić sama, jak to jej doradzał Asasello, kiedy ją wodził na pokuszenie W ogrodzie Aleksandrowskim? „Nie, za nic!” — powiedziała sobie.

— Wszystkiego dobrego, messer — powiedziała na głos, pomyślała zaś: „Byle się stąd wydostać, potem już jakoś dojdę do rzeki i utopię się”.

— Proszę usiąść — rozkazał nagle Woland. Małgorzata zmieniła się na twarzy i usiadła.

— Chce pani może powiedzieć coś na pożegnanie?

— Nie, messer, nie mam nic do powiedzenia — dumnie odparła Małgorzata — poza tym, że jeśli jestem jeszcze potrzebna, to jestem gotowa zrobić wszystko, czego będziesz sobie życzył. Nie jestem ani trochę zmęczona i bardzo dobrze bawiłam się na balu — Małgorzata patrzyła na Wolanda jak przez zasłonę, jej oczy napełniały się łzami.

— To była próba — powiedział Woland — niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi. Sami zaproponują, sami wszystko dadzą. Siadaj, dumna kobieto — Woland zdarł z Małgorzaty ciężki szlafrok i Małgorzata znowu siedziała na posłaniu obok Wolanda. — A więc, Margot — ciągnął Woland łagodniejszym już głosem — czego pani chce za to, że była dziś pani gospodynią mego balu? Proszę mówić! I proszę już teraz mówić bez skrępowania, ponieważ propozycja wyszła ode mnie.

Serce Małgorzaty załomotało, westchnęła głęboko, zaczęła się zastanawiać.

— No, cóż to, śmielej! — zachęcał Woland. — Proszę rozbudzić swoją wyobraźnię, niechże jej pani da ostrogę! Już za samą obecność przy zamordowaniu tego, niech mu ziemia ciężką będzie, łotra barona należy się człowiekowi nagroda, zwłaszcza jeśli człowiek ten jest kobietą. A więc?

Małgorzacie zaparło dech, chciała już wypowiedzieć od dawna sformułowane w duchu najgorętsze życzenie, ale nagle pobladła, otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy. „Frieda!... Frieda, Frieda!... — krzyczał jej w uszach czyjś natrętny, błagalny głos. — Ja jestem Frieda!” — i Małgorzata zacinając się co słowo zaczęła mówić:

— A zatem, jak rozumiem... mogę... wyrazić jedno życzenie?

— Zażądać, zażądać, mia donna — uśmiechając się porozumiewawczo odparł Woland. — Zażądać spełnienia jednego życzenia.

Ach, jak zręcznie, jak dobitnie Woland powtarzając słowa Małgorzaty podkreślił to „jedno życzenie!”

Małgorzata westchnęła raz jeszcze i powiedziała:

— Chcę, aby przestano podsuwać Friedzie tę chustkę, którą zadusiła swoje dziecko.

Kocur wzniósł ślepia ku niebu, westchnął donośnie, ale nic nie powiedział.

— Ponieważ — uśmiechnąwszy się zaczął mówić Woland — możliwość wzięcia przez panią łapówki od tej idiotki Friedy jest oczywiście najzupełniej wykluczona — nie dałoby się to przecież pogodzić z pani królewską godnością — doprawdy nie wiem, co mam począć. Mam chyba tylko jedno wyjście — zaopatrzyć się w szmaty i pozatykać nimi wszystkie szpary w ścianach mej sypialni.

— O czym pan mówi, messer? — zdumiała się Małgorzata usłyszawszy te doprawdy niepojęte słowa.

— Najzupełniej się z tobą zgadzam, messer — wmieszał się do rozmowy kocur — właśnie szmatami! — I rozdrażniony kot trzasnął łapą w stół.

— Mówię o miłosierdziu — wyjaśnił swoje słowa Woland nie spuszczając z Małgorzaty płomiennego oka — niekiedy najzupełniej nieoczekiwanie i zdradliwie wciska się ono w najmniejsze szczeliny. Dlatego właśnie mówiłem o szmatach...

— To samo miałem na myśli! — zawołało kocisko.

— Milcz! — przykazał kotu Woland i zwracając się do Małgorzaty zapytał: — O ile zdołałem się zorientować, jest pani człowiekiem niespotykanej dobroci? Człowiekiem wyjątkowo moralnym?

— O, nie — odpowiedziała mu z naciskiem Małgorzata — wiem, że z panem można rozmawiać tylko szczerze, więc powiem panu z całą szczerością, na jaką mnie stać — jestem lekkomyślna. Wstawiam się za Friedą tylko dlatego, że byłam tak nierozważna i zrobiłam jej nadzieję. Ona czeka, messer, ona wierzy w moją potęgę. A jeśli zostanie zawiedziona, ja znajdę się w okropnej sytuacji. Przez całe życie nie zaznam spokoju. Cóż robić, tak się złożyło.

— Aa — powiedział Woland — rozumiem.

— Sprawi pan to? — zapytała cicho Małgorzata.

— W żadnym razie — odpowiedział Woland — zaszło tu, droga królowo, małe nieporozumienie. Każdy resort powinien się zajmować własnymi sprawami. Nie przeczę, mamy dość duże możliwości, znacznie większe, niż sądzą niektórzy, niezbyt dalekowzroczni ludzie...

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.