Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIGDY NIE ROZMAWIAJ Z NIEZNAJOMYMI 12 страница



— Stary kawał! — krzyknął ktoś z balkonu. — Ten na parterze jest z tej samej paczki!

— Tak pan sądzi? — zawrzasnął Fagot przymrużonymi oczyma patrząc na balkon. — W takim razie pan też do niej należy, ponieważ talia znajduje się w pańskiej kieszeni!

Na jaskółce powstało niewielkie zamieszanie, odezwał się uradowany głos:

— Rzeczywiście! Ma! Są, są!... Poczekaj! Przecież to czerwonce!

Ci z parteru poodwracali głowy. Na balkonie jakiś wstrząśnięty obywatel znalazł paczkę banknotów w bankowej banderoli z napisem: „Jeden tysiąc rubli”. Sąsiedzi tłoczyli się wokół niego, on zaś ze zdumieniem skrobał paznokciem banderolę, usiłując rozeznać, czy to prawdziwe ruble, czy też jakieś zaczarowane.

— Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwonce, same dychy — radośnie krzyczano z jaskółki.

— Zagraj pan i ze mną takimi kartami! — zaproponował wesoło jakiś tłuścioch w środku parteru.

— Avec plaisir! — odpowiedział Fagot. — Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy chętnie wezmą w tym udział! — I zakomenderował: — Proszę popatrzeć w górę! Raz! — W jego dłoni znalazł się pistolet. Fagot zawołał: — Dwa! — Lufa pistoletu podskoczyła do góry. Fagot zawołał: — Trzy! — Błysnęło, buchnęło i zaraz spod kopuły, nurkując pomiędzy podwieszonymi trapezami, zaczęły spadać na widownię białe papierki.

Wirowały, opór powietrza znosił je na boki, spadały na balkon, do orkiestry i na sceną. Po kilku sekundach coraz rzęsistszy deszcz pieniędzy dosięgnął parteru i widzowie zaczęli wyłapywać papierki.

Wznosiły się setki rąk, widzowie patrzyli poprzez papierki na oświetloną scenę i widzieli jak najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach także nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości — był to ów niezrównany, najmilszy na świecie zapach świeżo wydrukowanych banknotów. Cały teatr ogarnęła najpierw radość, a potem — osłupienie. Zewsząd huczało słowo „czerwonce”, „czerwonce”, dobiegały okrzyki „ach, ach!” i radosne śmiechy.

Na twarzach milicjantów zaczęło się pomaleńku malować zdziwienie, artyści zaś bezceremonialnie wysuwali się zza kulis.

W ogóle narastało podniecenie i nie wiadomo, czym by się, to wszystko mogło skończyć, gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchnął w powietrze i powstrzymał ową ulewę pieniędzy.

Dwaj młodzi ludzie zamieniwszy ze sobą znaczące i rozbawione spojrzenia wstali ze swoich miejsc i udali się prościuteńko do bufetu. W teatrze panował hałas, wszystkim widzom oczy błyszczały z podniecenia.

Tak, tak, nie wiadomo, czym by się to wszystko mogło skończyć, gdyby Bengalski nie znalazł w sobie dość siły i nie ruszył do akcji. Starając się jak najlepiej zapanować nad sobą, zatarł z przyzwyczajenia ręce i zaczął najdźwięczniejszym swoim głosem:

— Tak więc, obywatele, byliśmy oto świadkami tak zwanej masowej hipnozy. Jest to ściśle naukowe doświadczenie, które najlepiej dowodzi, że nie ma w magii żadnych cudów. Poprosimy teraz maestro Wolanda, żeby zechciał nam objaśnić to doświadczenie. Obecnie, obywatele, zobaczycie, że te rzekome banknoty znikną równie szybko, jak się zjawiły.

I zaczął klaskać, ale klaskał w zupełnym osamotnieniu, jego uśmiech wyrażał pewność siebie, ale w oczach nie miał tej pewności za grosz, patrzyły one raczej błagalnie.

Przedmowa Bengalskiego nie przypadła publiczności do gustu. Zapadła zupełna cisza, którą przerwał kraciasty Fagot.

— A oto przypadek tak zwanego łgarstwa — gromko oświadczył koźlim tenorem — te pieniądze są prawdziwe, obywatele.

— Brawo! — wrzasnął krótko bas kędyś z wyżyn.

— Nawiasem mówiąc, obrzydł mi ten facet — tu Fagot wskazał Bengalskiego. — Pcha się ciągle tam, gdzie go nie proszą, psuje cały seans kłamliwymi komentarzami! Co z nim zrobimy?

— Głowę mu urwać! — surowo powiedział ktoś na jaskółce.

— Hę, co pan radzi? — Fagot natychmiast zareagował .na tę niegodziwą propozycję. — Urwać głowę? To jest myśl! Behemot! — zawołał kota. — Do roboty! Eins, zwei, drei!

I stała się rzecz niesłychana. Czarny kot zjeżył się i miauknął rozdzierająco. Potem sprężył się i jak pantera dał susa prosto na pierś Bengalskiego, a stamtąd przeskoczył mu na głowę. Z pomrukiem wbił napuszone łapy w wątłą fryzurę konferansjera, dziko zawył, przekręcił tę głowę raz, przekręcił drugi i oderwał ją od pulchnego karku.

Dwa i pół tysiąca ludzi na widowni krzyknęło jak jeden mąż. Krew z rozdartych tętnic chlusnęła fontannami, zalała półkoszulek i frak. Ciało bez głowy bezsensownie poruszyło nogami i usiadło na podłodze. Na sali rozległy się histeryczne krzyki kobiet. Kot podał głowę Fagotowi, ten podniósł ją za włosy i ukazał publiczności, a głowa krzyknęła rozpaczliwie na cały teatr:

— Lekarza!

— Będziesz jeszcze plótł smalone duby? — groźnie zapytał płacząca głowę Fagot.

— Już nie będę! — wychrypiała głowa.

— Na litość boską, przestańcie go męczyć! — nagle przekrzykując hałas, dobiegł z loży kobiecy głos i mag odwrócił się na ów głos.

— Więc jak, obywatele, darować mu czy nie? — zwracając się do widowni zapytał Fagot.

— Darować, darować! — rozległy się najpierw pojedyncze, przeważnie kobiece głosy, które zlały się następnie w jeden chór z głosami mężczyzn.

— Co rozkażesz, messer? — zapytał Fagot tego, który był w masce.

— No cóż — odparł w zadumie tamten. — Ludzie są tylko ludźmi... Prawda, są lekkomyślni... No, cóż... I miłosierdzie zapuka niekiedy do ich serc... Ludzie jak ludzie... — I rozkazał dobitnie: — Włóżcie głowę.

Kot starannie się przymierzywszy nasadził głowę na kark — trafiła precyzyjnie na właściwe miejsce, jakby się nigdzie nie oddalała. I, co najważniejsza, na szyi nie było nawet blizny. Kot strzepnął łapami frak i gors Bengalskiego i zniknęły z nich ślady krwi. Fagot podniósł siedzącego Bengalskiego, postawił go na nogi, wsunął mu do kieszeni fraka plik czerwońców i ze słowami: — Zjeżdżaj stąd, bez ciebie będzie weselej! — przepędził go ze sceny.

Konferansjer potykając się i rozglądając bezmyślnie dobrnął tylko do krzesełka strażaka, tam zaczęło z nim być źle. Zawołał żałośnie:

— Och, moja głowa, moja głowa!...

Wśród innych rzucił się ku niemu Rimski. Konferansjer płakał, chwytał rękami powietrze, mamrotał:

— Oddajcie mi moją głowę, głowę mi oddajcie... Zabierzcie mieszkanie, zabierzcie obrazy, ale oddajcie głowę!...

Goniec popędził po lekarza. Bengalskiego próbowano położyć na kanapce w garderobie, ale zaczął się wyrywać, wpadł w szał. Trzeba było wezwać karetkę. Kiedy zabrano nieszczęśliwego konferansjera, Rimski pobiegł z powrotem na scenę i zobaczył, że dzieją się tam nowe cuda. Nawiasem mówiąc w tej właśnie chwili, czy może nieco wcześniej, mag zniknął ze sceny wraz ze swym wyleniałym fotelem i trzeba tu dodać, że publiczność w ogóle tego nie zauważyła, tak była zaabsorbowana tym, co wyczarował na scenie Fagot.

Fagot, odprowadziwszy poszkodowanego konferansjera, oświadczył publiczności, co następuje:

— A teraz, skorośmy spławili już tego nudziarza, otwórzmy magazyn dla pań!

I natychmiast deski sceny pokryły perskie dywany, pojawiły się olbrzymie lustra oświetlone po bokach zielonkawymi rurkami, między lustrami zaś witryny, w których mile oszołomieni widzowie zobaczyli paryskie sukienki najróżniejszych kolorów i fasonów.

Zajmowały one część witryn. W innych pojawiły się setki damskich kapeluszy z piórkami i bez piórek, z klamerkami i bez klamerek, a także setki par bucików — czarnych, białych, beżowych, skórzanych, atłasowych, zamszowych, z rzemyczkami i z kamuszkami. Pomiędzy pantofelkami pojawiły się perfumy w etui, zwały torebek ze skóry antylopy, zamszu, z jedwabiu, a między nimi całe sterty szminek w ozdobnych podłużnych złotych oprawkach.

Ruda pannica w czarnej wieczorowej toalecie, pannica, która diabli wiedzą skąd się wzięła i która byłaby bardzo przystojna, gdyby nie szpeciła jej dziwaczna blizna na szyi, uśmiechała się obok tych witryn zachęcającym uśmiechem właścicielki.

Fagot, słodko szczerząc zęby, oświadczył, że firma całkowicie bezpłatnie wymienia stare sukienki i obuwie na paryskie toalety i równie paryskie pantofelki. Dotyczy to, dodał, również torebek i całej reszty.

Kocur szurnął zadnią łapą, przednią wykonując zarazem jakieś gesty właściwe otwierającym drzwi portierom. Pannica grasejując odśpiewała słodko, aczkolwiek z chrypką w głosie, coś niezupełnie zrozumiałego, ale sądząc po twarzach kobiet na widowni musiało to być coś nader nęcącego:

— Guerlain, Chanel, Mitsuko, Narcisse Noir, Chanel numer pięć, suknie wieczorowe, sukienki cocktailowe...

Fagot wyginał się, kocur się kłaniał, pannica otwierała przeszklone witryny.

— Proszę! — darł się Fagot. — Bez żadnych ceremonii! Proszę się nie krępować!

Publiczność była podniecona, ale na razie nikt się nie kwapił z wejściem na scenę. Wreszcie w dziesiątym rzędzie wstała jakaś brunetka i uśmiechając się na znak, że niby jest jej naprawdę wszystko jedno i w ogóle ma to w nosie, podeszła i po bocznych schodkach wspięła się na proscenium.

— Brawo! — zawołał Fagot. — Witam pierwszą klientkę! Behemot, fotel dla pani! Zaczniemy od bucików, madame!

Brunetka zasiadła na fotelu, a Fagot natychmiast wysypał przed nią na dywan cały stos pantofli. Brunetka zdjęła z nogi swój prawy but, przymierzyła liliowy pantofel, postawiła nogę na dywanie i po kilkakroć poruszyła stopą, obejrzała obcas.

— A nie będą cisnęły? — zapytała z zadumą. Fagot na to zakrzyknął z oburzeniem:

— Co też pani mówi! — Kot zaś tak się obraził, że aż miauknął.

— Wezmę tę parę, monsieur — powiedziała z godnością brunetka wkładając także drugi pantofel.

Stare jej pantofle zostały wyrzucone za zasłonkę, powędrowała tam również i sama brunetka w asyście rudej pannicy i Fagota, który dźwigał na ramieniu pewną ilość sukienek. Kot krzątał się, pomagał, a żeby przydać sobie powagi, zawiesił na szyi centymetr.

Po chwili brunetka wyszła zza zasłonki w takiej sukience, że aż przez cały parter przetoczyło się westchnienie. Dzielna kobieta, która teraz zadziwiająco wyładniała, poprawiła sobie włosy na karku i przegięła się, usiłując obejrzeć się od tyłu.

— Firma prosi, żeby zechciała pani przyjąć to na pamiątkę — powiedział Fagot i podał brunetce otwarte etui z flakonem perfum.

— Merci — wyniośle odpowiedziała brunetka i zeszła po schodkach na widownię. Kiedy szła wzdłuż rzędów, widzowie zrywali się z miejsc, dotykali etui.

I właśnie wtedy tamy runęły i kobiety ze wszech stron wdarły się na scenę. W ogólnym rozgwarze, wśród powszechnego podniecenia, wśród chichotów i westchnień rozległ się nagle męski głos: „Stanowczo ci zabraniam!” — i głos kobiecy: „Jesteś filister i tyran, puść, złamiesz mi rękę!” Kobiety znikały za zasłonką, pozostawiały tam swoje sukienki i ukazywały się widzom w nowych strojach. Na taborecikach o pozłacanych nóżkach zasiadło mnóstwo pań energicznie tupiących w dywan świeżo obutymi stopkami. Fagot klękał, manewrował srebrzystą łyżką do butów, omdlewał pod zwałami pantofli i torebek, miotał się od taborecików do witryn i od witryn do taborecików, pannica o zeszpeconej szyi zjawiała się, znowu znikała, wreszcie upadła tak nisko, że trajkotała używając już wyłącznie francuszczyzny, przy czym najbardziej zadziwiające było to, że rozumiały ją w pół słowa wszystkie kobiety, te nawet, które po francusku ani be, ani me.

Powszechny podziw wywołał mężczyzna, który wdarł się na scenę. Oświadczył on, że jego małżonka cierpi na grypę i że w związku z tym zmuszony jest prosić, aby przekazano jej to i owo za jego pośrednictwem. Obywatel ów, by dowieść, że rzeczywiście jest żonaty, gotów był okazać swój dowód osobisty. Oświadczenie zapobiegliwego męża przyjęte zostało chichotami. Fagot zaś wrzasnął, że ufa mu jak samemu sobie nawet bez okazywania dowodu, i wręczył owemu obywatelowi dwie pary jedwabnych pończoch, a kocur dodał od siebie paryską szminkę.

Wdzierały się na scenę spóźnione panie, spływały ze sceny uszczęśliwione, w balowych sukniach, w piżamach haftowanych w smoki, w dyskretnych kostiumach wizytowych, w przekrzywionych na bakier kapelusikach.

Wówczas Fagot oświadczył, że z powodu spóźnionej pory magazyn zostanie zamknięty aż do jutrzejszego wieczora.

Dokładnie w minutę później gruchnął wystrzał pistoletowy, zniknęły lustra, zapadły się pod ziemię witryny i taboreciki, dywan rozpłynął się w powietrzu podobnie jak zasłonka. Jako ostatnia zniknęła wielgachna góra starych sukien i obuwia, scena była znów surowa, naga i pusta.

Raptem włączyła się do akcji nowa osoba dramatu. Z loży numer dwa dobiegł miły, dźwięczny i bardzo kategoryczny baryton:

— Mimo wszystko, pożądane by było, obywatelu artysto, by zechciał pan bez zwłoki zdemaskować wobec publiczności technikę swoich tricków, a zwłaszcza tego tricku z banknotami. Pożądany byłby także powrót konferansjera na scenę. Los jego niepokoi widzów.

Właścicielem barytonu był honorowy gość dzisiejszego koncertu, przewodniczący komisji akustycznej teatrów moskiewskich, Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow we własnej osobie.

Siemplejarow przebywał w loży wraz z dwiema damami — jedna z nich była leciwa, drogo i modnie ubrana, druga, młodziutka i bardzo ładna, ubrana była skromniej. Ta pierwsza, jak się niebawem przy spisywaniu protokołu wyjaśniło, była małżonką Siemplejarowa, druga zaś — jego daleką krewną, początkującą, acz rokującą wielkie nadzieje aktorką, która przyjechała z Saratowa i zatrzymała się w mieszkaniu przewodniczącego i jego połowicy.

— Pardon! — odpowiedział na to Fagot. — Przepraszam, tu nic nie trzeba demaskować, wszystko jest jasne.

— O, nie, proszę mi wybaczyć, ale nie mogę się z tym zgodzić! Zdemaskowanie jest niezbędne. Jeśli nie nastąpi, pański znakomity występ pozostawi przygnębiające wrażenie. Masowy odbiorca domaga się wyjaśnień.

— Wydaje mi się — przerwał Siemplejarowowi bezczelny bufon — że masowy odbiorca nie wyrażał takich życzeń. Ale, Arkadiuszu Apołłonowiczu, przychylając się do pańskiego wielce szanownego życzenia dokonam, oczywiście, demaskacji. Pozwoli pan wszakże, że w tym celu zademonstrujemy jeszcze jeden króciutki numerek?

— Proszę uprzejmie — protekcjonalnie odpowiedział Siemplejarow. — Ale koniecznie wraz ze zdemaskowaniem.

— Tak jest, tak jest, zrobi się. A zatem pozwoli pan, Arkadiuszu Apołłonowiczu, że zapytam, gdzie pan spędził wczorajszy wieczór?

Po tym z pewnością nietaktownym, a nawet chyba chamskim pytaniu Siemplejarow zmienił się na twarzy, i to nawet bardzo się zmienił.

— Wczoraj wieczorem Arkadiusz Apołłonowicz był na posiedzeniu komisji akustycznej — niezmiernie wyniośle oświadczyła małżonka przewodniczącego. — Nie rozumiem jednak, jaki to ma związek z magią.

— Oui, madame! — przytaknął Fagot. — Oczywiście że pani nie rozumie. Co zaś do posiedzenia, to jest pani w błędzie. Wyjechawszy na wyżej wzmiankowane posiedzenie, które, nawiasem mówiąc, wcale nie było na wczoraj wyznaczone, małżonek pani zwolnił kierowcę przed gmachem komisji akustycznej na Czystych Prudach (cały teatr zamarł), sam zaś pojechał autobusem na ulicę Jełochowską, by złożyć wizytę artystce rejonowego teatru objazdowego Milicy Andrejewnie Pokobatko, i bawił u niej mniej więcej przez cztery godziny.

— Och! — zakrzyknął w zupełnej ciszy jakiś zbolały głos.

Młoda zaś kuzyneczka Arkadiusza Apołłonowicza roześmiała się nagle niskim i straszliwym śmiechem.

— Teraz wszystko rozumiem! — krzyknęła. — Już od dawna to podejrzewałam. Teraz rozumiem, dlaczego to beztalencie dostało rolę Luizy!

I, zamachnąwszy się znienacka, krótką i grubą parasolką uderzyła przewodniczącego komisji akustycznej po głowie.

Podły zaś Fagot, czyli Korowiow, wołał:

— Oto, szanowni obywatele, typowy przykład zdemaskowania, którego tak usilnie domagał się Arkadiusz Apołłonowicz!

— Jakżeś ty śmiała, szelmo jedna, dotknąć Arkadiusza Apołłonowicza? — groźnie zapytała małżonka Siemplejarowa powstając w loży w całej swej olbrzymiej okazałości.

Młodziutką kuzyneczkę po raz drugi ogarnął napad urywanego satanicznego śmiechu.

— Kto jak kto — powiedziała chichocząc — ale ja mam odwagę go dotknąć! — I rozległ się po raz drugi suchy trzask parasolki odskakującej od głowy przewodniczącego.

— Milicja! Aresztować ją! — zawołała małżonka Siemplejarowa głosem tak strasznym, że niejednemu zrobiło się zimno.

W dodatku kocur właśnie wtedy rzucił się był ku rampie i ludzkim głosem wrzasnął znienacka na cały teatr:

— Koniec seansu! Maestro! Zasuwaj pan marsza! Ogłupiały dyrygent nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, machnął batutą i orkiestra nie zagrała, nie zagrzmiała ani nawet nie łupnęła, ale właśnie — dokładnie tak, jak to ohydnie określił kot — zasunęła jakiegoś nieprawdopodobnego i z niczym co do swego wyuzdania nie dającego się porównać marsza. Przez moment wydawało się, że kiedyś, pod gwiazdami Południa, w jakimś cafe chantant rozbrzmiewały już trudne do zrozumienia, na wpół oślepłe. a przecież chwackie słowa tego marsza:

Słabość miał taką Jego Wysokość: lubił domowe ptactwo — gdy hoże dziewczę wpadło mu w oko, w opiekę brał biedactwo!

A może nie było żadnych takich słów, może były jakieś inne, napisane do tejże muzyki, już zupełnie nieprzyzwoite. To nieważne. Ważne, że w Varietes zaczęło się po tym wszystkim coś w rodzaju istnej wieży Babel. Milicjanci biegli w kierunku loży Siemplejarowa, gapie włazili na poręcze krzeseł, słychać było wybuchy piekielnego śmiechu, oszalałe krzyki, które zagłuszał złoty brzęk talerzy orkiestry.

I można było zobaczyć, że scena nieoczekiwanie opustoszała, że i Fagot—nabieracz, i to bezczelne kocisko, Behemot, rozpłynęli się w powietrzu, zniknęli, tak jak zniknął przedtem mag, który siedział w fotelu z wyleniałym obiciem.

 

 

13. POJAWIA SIĘ BOHATER

Tak więc nieznajomy pogroził Iwanowi palcem i szepnął: — „Ćśśś!...”

Iwan usiadł na łóżku i rozejrzał się. Do pokoju ostrożnie zaglądał mniej więcej trzydziestoośmioletni człowiek, ciemnowłosy, starannie wygolony, o ostrym nosie i przerażonych oczach. Człowiek ten stał na balkonie, kosmyk włosów opadał mu na czoło.

Upewniwszy się, że Iwan jest sam, tajemniczy ów gość nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, a potem nabrał odwagi i wszedł do pokoju. Iwan zobaczył wtedy, że przybysz ma na sobie szpitalną odzież. Przybyły był w bieliźnie, na ramiona narzucił szary szlafrok, a bose jego stopy tkwiły w rannych pantoflach.

Przybysz zrobił oko do Iwana, schował do kieszeni wiązkę kluczy, upewnił się szeptem, czy może usiąść, a kiedy Iwan w odpowiedzi na to skinął mu potwierdzająco głową, usadowił się wygodnie w fotelu.

— Jak pan się tu dostał? — zapytał szeptem Iwan czując respekt przed grożącym mu, szczupłym palcem. — Przecież kraty balkonów zamykane są na klucz?

— Kraty zamyka się na klucz — przytaknął gość — ale Praskowia Fiodorowna to osoba wprawdzie niezmiernie sympatyczna, lecz, niestety, roztargniona. Już przed miesiącem ściągnąłem jej cały pęk kluczy, uzyskując w ten sposób możność przedostawania się na wspólny nasz balkon, a balkon ten ciągnie się, jak wiadomo, wzdłuż całego piętra i nic łatwiejszego niż odwiedzić tą drogą sąsiada.

— Skoro może pan wyjść na balkon, może pan również stąd uciec. A może to za wysoko? — zainteresował się Iwan.

— O, nie — odparł z naciskiem gość — nie mogę stąd uciec, nie dlatego, że za wysoko, tylko dlatego, że nie mam dokąd uciekać. — A po chwili dodał: — A więc siedzimy?

— Siedzimy — odpowiedział mu Iwan wpatrując się w piwne, nader niespokojne oczy przybysza.

— Ta—ak... — gość zaniepokoił się nagle. — Mam nadzieję, że jest pan spokojnym pacjentem? Bo, wie pan, nie znoszę hałasów, awantur, przemocy ani niczego w tym guście. Zwłaszcza nienawidzę, kiedy ludzie krzyczą — wszystko jedno, czy krzyczą z bólu, czy z gniewu, czy z jakiegokolwiek innego powodu. Proszę mi powiedzieć dla mojego świętego spokoju, czy nie miewa pan ataków szału?

— Wczoraj w knajpie przysunąłem w mordę jednemu facetowi — mężnie przyznał się przeobrażony poeta.

— Powody? — surowo zapytał gość.

— Prawdę mówiąc to bez powodu — odpowiedział skonfundowany Iwan.

— Przerażające! — skarcił Iwana gość i dorzucił: — A poza tym cóż to za wyrażenia — przysunąłem w mordę?... Przecież nie wiadomo właściwie, czy człowiek ma mordę, czy twarz. Myślę zresztą, że mimo wszystko ma twarz. Więc, wie pan, tak, pięściami... Lepiej niech pan skończy z tym raz na zawsze.

Zbesztawszy w ten sposób gospodarza gość zapytał:

— Zawód?

— Poeta — jakoś niechętnie przyznał się Iwan. Przybysz był niepocieszony.

— Ależ mi się nie wiedzie! — zawołał, ale opanował się natychmiast, przeprosił Iwana i zapytał: — A pana nazwisko?

— Bezdomny.

— Ech, ech... — powiedział gość i skrzywił się.

— Nie podobają się panu moje wiersze? — zapytał zaciekawiony Iwan.

— Strasznie mi się nie podobają.

— A które z nich pan czytał?

— Nie czytałem żadnych pańskich wierszy! — nerwowo wykrzyknął przybysz.

— Więc dlaczego pan tak mówi?

— Cóż w tym dziwnego? — odpowiedział gość. — Albo to nie czytałem innych wierszy? Zresztą, różnie to bywa... Dobrze, gotów jestem uwierzyć na słowo. Proszę mi powiedzieć, czy te pana wiersze są dobre?

— Potworne! — śmiało i szczerze powiedział nagle Iwan.

— Proszę ich więcej nie pisać! — błagalnie poprosił przybysz.

— Przyrzekam to i przysięgam — uroczyście oświadczył Iwan.

Przypieczętowali tę przysięgę uściskiem dłoni, ale z korytarza dobiegły nagle czyjeś miękkie kroki, jakieś głosy.

— Ćśśś! — szepnął gość, wyskoczył na balkon i przymknął za sobą kratę.

Zajrzała Praskowia Fiodorowna, zapytała, jak się Iwan czuje, czy woli spać po ciemku, czy przy zapalonym świetle. Iwan poprosił, by zostawiono światło, i Praskowia Fiodorowna wyszła życząc choremu dobrej nocy. A kiedy wszystko już ucichło, wrócił gość.

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.