Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 11 страница



— Ach, bez porównania większe — nie wytrzymał i wtrącił się kocur, najwyraźniej niezmiernie z tych możliwości dumny.

— Zamilcz wreszcie u diabła! — powiedział doń Woland i zwracając się do Małgorzaty kontynuował: — Ale jakiż jest sens zajmować się tym, czym, jak już powiedziałem, zająć się powinien inny resort? A zatem ja tego nie zrobię, pani to załatwi sama.

— A czy na moje życzenie zostanie to załatwione?

Asasello ironicznie wybałuszył na Małgorzatę pokrytą bielmem źrenicę, ukradkiem pokręcił rudą głową i prychnął.

— Niech pani spróbuje, co za utrapienie — mruknął Woland, pokręcił globus i jął się wpatrywać w jakiś punkt na nim, najwyraźniej w czasie rozmowy z Małgorzatą zajmując się również innymi sprawami.

— No, Frieda... — podpowiedział Korowiow.

— Frieda! — przeraźliwie krzyknęła Małgorzata.

Drzwi otworzyły się na oścież i wbiegła do komnaty naga, potargana, ale zupełnie już trzeźwa kobieta o szalonych oczach. Wyciągnęła ręce do Małgorzaty, a Małgorzata majestatycznie oznajmiła:

— Wybaczono ci. Nie będą ci już więcej przynosić chustki.

Usłyszeli jęk Friedy, Frieda padła na twarz na podłogę, legła krzyżem przed Małgorzatą. Woland machnął ręką i Frieda zniknęła im sprzed oczu.

— Dziękuję, żegnam was — powiedziała Małgorzata i wstała.

— Jak sadzisz, Behemocie — rzekł Woland — nie będziemy chyba żerować w noc święta na uczynkach kogoś, kto jest tak dalece niepraktyczny — zwrócił się ku Małgorzacie. — A zatem to się nie liczy, ja przecież nic nie zrobiłem. Czego pani pragnie dla siebie?

Zapadło milczenie. Przerwał je Korowiow szepcąc Małgorzacie do ucha:

— Donno ty moja brylantowa, radzę, niech pani będzie tym razem rozsądniejsza! No, bo przecież fortuna może się pani wymknąć!

— Chcę, by mi natychmiast, w tej chwili zwrócono mego ukochanego mistrza — powiedziała Małgorzata i twarz jej zeszpecił skurcz.

Natenczas do komnaty wdarł się wicher, spłaszczyły się płomienie świec w lichtarzach, wydęła się ciężka zasłona na oknie, okno otworzyło się i w dali na wysokości ukazał się krągły, nie poranny jednak, tylko północny księżyc. Z parapetu okna spełzła na podłogę zielonkawa chusta nocnej poświaty i zjawił się na niej nocny gość Iwana, ten, który nazywał siebie mistrzem. Miał na sobie szpitalną odzież, był w szlafroku, w rannych pantoflach i w czarnej czapeczce, z którą się nie rozstawał. Nerwowy grymas zniekształcał jego nie ogoloną twarz, mistrz z obłąkańczym lękiem patrzył z ukosa na płomyki świec, księżycowy strumień wrzał wokół niego.

Małgorzata poznała go od razu, jęknęła, plasnęła w dłonie i podbiegła do mistrza. Całowała go w czoło, w usta, tuliła się do kłującego policzka, długo powstrzymywane łzy biegły teraz strumieniami po jej twarzy. Wymawiała jedno tylko słowo, powtarzała je bezmyślnie:

— Ty... ty... ty...

Mistrz odsunął ją od siebie i głuchym głosem powiedział:

— Nie płacz, Margot, nie dręcz mnie, jestem bardzo chory — chwycił za parapet, jak gdyby zamierzając wskoczyć nań i uciec, i, wpatrując się w siedzących za stołem, zawołał: — Boję się, Margot! Znowu zaczynają się halucynacje!

Małgorzata krztusiła się od szlochu, szeptała:

— Nie, nie, nie... Niczego się nie bój... jestem przy tobie... jestem przy tobie...

Korowiow, nie wiedzieć kiedy, zręcznie podsunął mistrzowi krzesło i mistrz usiadł, Małgorzata zaś padła na kolana, przytuliła się do boku chorego i tak zamarła. Była bardzo przejęta, nawet nie zauważyła, że jakoś nagle przestała już być naga, że ma teraz na sobie czarny jedwabny płaszcz. Chory spuścił głowę i wbił w ziemię posępny wzrok.

Woland zwrócił się do Korowiowa:

— Daj no, rycerzu, temu człowiekowi coś wypić.

Małgorzata drżącym głosem błagała mistrza:

— Wypij! Wypij! Boisz się? Oni ci pomogą, wierz mi!

Chory wziął kieliszek i wypił to, co w nim było, ale ręka mu zadrżała, kieliszek wypadł z niej i stłukł się u jego stóp.

— To na szczęście, na szczęście — szepnął do Małgorzaty Korowiow. — Proszę popatrzyć, przychodzi do siebie.

Rzeczywiście, spojrzenie chorego było już mniej dzikie, spokojniejsze.

— Ale to ty, Margot? — zapytał księżycowy gość.

— To ja, możesz być tego pewien — odpowiedziała Małgorzata.

— Jeszcze! — polecił Woland.

Kiedy mistrz osuszył drugi kieliszek, jego oczy ożywiły się oprzytomniały.

— Teraz to co innego — mrużąc oczy powiedział Woland — teraz możemy porozmawiać. Kim pan jest?

— Teraz jestem nikim — odparł mistrz i uśmiech wykrzywił mu usta.

— Skąd pan przybywa?

— Z domu udręki. Jestem chory umysłowo — odpowiedział przybysz.

Małgorzata nie mogła znieść tych słów, zapłakała znowu. Potem otarła oczy i powiedziała:

— Straszne słowa! Straszne! On jest mistrzem, messer, musisz o tym wiedzieć! Uzdrów go, on jest tego wart!

— Czy pan wie, z kim pan teraz rozmawia? — zapytał przybysza Woland. — U kogo się pan znajduje?

— Wiem — odpowiedział mistrz. — W domu wariatów moim sąsiadem był ten chłopiec, Iwan Bezdomny. Opowiedział mi o panu.

— Oczywiście, oczywiście — powiedział Woland — miałem przyjemność zetknąć się z tym młodym człowiekiem na Patriarszych Prudach. O mało co mnie samego nie doprowadził do obłędu dowodząc mi, że nie istnieję. Ale pan wierzy, że to rzeczywiście jestem ja?

— Cóż robić, muszę wierzyć — powiedział przybysz — ale, oczywiście, byłbym znacznie spokojniejszy, gdybym mógł uważać pana za wytwór halucynacji. — Tu spostrzegł się i dodał: — O, przepraszam!...

— No cóż, skoro sprawi to, że będzie pan spokojniejszy, to proszę tak uważać — uprzejmie odparł Woland.

— Nie, nie! — mówiła przestraszona Małgorzata i potrząsała mistrza za ramią. — Opamiętaj się! Stanąłeś naprawdę przed nim!

Kocur i teraz się wtrącił:

— Za to ja wyglądam, jak gdybym się przywidział. Proszę zwrócić uwagą na mój profil w świetle księżyca — wlazł w słup księżycowego światła i chciał coś jeszcze dodać, ale poproszono go, żeby się zamknął, więc odparł: — Dobrze, dobrze, mogę milczeć! Będę milczącą halucynacją — i zamilkł.

— Proszę powiedzieć, dlaczego Małgorzata nazywa pana mistrzem? — zapytał Woland. Mistrz uśmiechnął się i powiedział:

— To słabostka, którą należy jej wybaczyć. Małgorzata ma zbyt wysokie mniemanie o powieści, którą napisałem.

— O czym była ta powieść?

— O Poncjuszu Piłacie.

I oto znowu zachwiały się, rozedrgały języczki świec, zadzwoniła zastawa na stole — Woland roześmiał się grobowo, ale śmiech ten nikogo nie przestraszył ani nie zdumiał. Behemot nie wiadomo dlaczego zaczął bić brawo.

— O czym? O czym? O kim? — przestając się śmiać powiedział Woland. — To wstrząsające! To niesłychane! Proszę mi ją dać, chciałbym ją zobaczyć — i wyciągnął nadstawioną dłoń.

— Niestety, nie mogę tego zrobić — odparł mistrz — spaliłem ją w piecu.

— Przepraszam, nie mogę w to uwierzyć — odpowiedział Woland — to niemożliwe, rękopisy nie płoną — odwrócił się do Behemota i powiedział: — Ano, Behemocie, daj no tu tę powieść.

Kot momentalnie zerwał się z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na grubym pliku maszynopisów. Egzemplarz, który leżał na wierzchu, kocur z ukłonem podał Wolandowi. Małgorzata zadrżała, była znów zdenerwowana do łez, krzyknęła:

— To twój rękopis!

Woland wziął do ręki podany mu egzemplarz, odwrócił go, odłożył i w milczeniu, bez uśmiechu, zapatrzył się na mistrza. Ale mistrz, nie wiadomo dlaczego, posmutniał, zaczął się niepokoić, wstał z krzesła, załamał ręce i zwracając się do dalekiego księżyca zaczął mamrotać dygocąc:

— I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!... Czemuż, nie pozostawiono mnie w spokoju? O, bogowie, o, bogowie moi!...

Małgorzata wczepiła się w szpitalny szlafrok, przytuliła się do mistrza i także zaczęła mamrotać, smutna, zalana łzami:

— Boże, dlaczego nie pomaga ci lekarstwo?

— To nic, to nic, to nic — szeptał Korowiow uwijając się wokół mistrza — to nic, to nic... Jeszcze kieliszeczek, a ja też dla towarzystwa...

I kieliszeczek zagrał, rozbłysnął w świetle księżyca i kieliszeczek ten pomógł. Posadzono mistrza z powrotem na krześle, twarz chorego uspokoiła się.

— No, Małgorzato — znowu włączył się do rozmowy Woland — niech więc pani powie, czego pani pragnie?

Oczy Małgorzaty rozbłysły, błagalnie zwróciła się do Wolanda:

— Pozwólcie mi szepnąć mu parę słów.

Woland skinął głową, a Małgorzata przypadła mistrzowi do ucha i coś szeptała. Usłyszano odpowiedź mistrza:

— Nie, za późno. Niczego już nie chcę od życia, prócz tego jednego — chcę widzieć ciebie. Ale radzę ci jeszcze raz — opuść mnie, ze mną zginiesz.

— Nie, nie zostawię cię — odparła Małgorzata i zwróciła się do Wolanda. — Proszę, żebyśmy znów się znaleźli w suterenie przy zaułku Arbackim, żeby znowu paliła się lampa i żeby wszystko było jak dawniej.

Tu mistrz się zaśmiał i ujmując od dawna już potarganą głowę Małgorzaty powiedział:

— Ach, messer, niech pan nie słucha tej biednej kobiety! W owej suterenie już od dawna mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było. — Przytknął policzek do głowy swej ukochanej, objął Małgorzatę i zaczął mruczeć: — Biedna... biedna...

— Nie zdarza się, powiada pan? — powiedział Woland — To prawda. Ale my jednak spróbujemy. — I zawołał: — Asasello!

I zaraz zwalił się z sufitu na podłogę ogłupiały, bliski obłędu obywatel w samej bieliźnie, ale nie wiedzieć czemu z walizka w dłoni i w kaszkiecie. Trząsł się i kucał ze strachu.

— Mogarycz? — zapytał Asasello tego, który spadł im z nieba.

— Alojzy Mogarycz — drżąc odpowiedział mu tamten.

— To ty po przeczytaniu artykułu Łatuńskiego o powieści tego człowieka napisałeś na niego donos? — zapytał Asasello.

Świeżo przybyły obywatel zsiniał i zalał się łzami skruchy.

— Chciałeś zająć jego mieszkanie? — Najserdeczniej, jak umiał, powiedział przez nos Asasello.

— Wstawiłem wannę... — szczękając zębami darł się Mogarycz i z przerażenia zaczął bredzić od rzeczy: — Samo pobielenie... sam ton...

— To bardzo dobrze, że wstawiłeś wannę — powiedział z aprobatą Asasello — on powinien zażywać kąpieli. — I wrzasnął: — Won!

Mogarycza przekręciło do góry nogami i wyniosło z sypialni Wolanda przez otwarte okno.

Mistrz wytrzeszczył oczy, szeptał:

— To jest chyba jeszcze lepsze od tego, o czym opowiadał Iwan! — Rozglądał się, głęboko wstrząśnięty, wreszcie zwrócił się do kota: — Przepraszam, czy to ty... Czy to pan... — zająknął się nie wiedząc, jak powinien się zwracać do kocura. — Czy to pan jest tym kotem, który wsiadał do tramwaju?

— Ja — przytaknął kot, który czuł się pochlebiony, i dodał: — Miło mi usłyszeć, że się pan tak uprzejmie zwraca do kota. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.

— Wydaje mi się, że niezupełnie jest pan kotem — niepewnie odparł na to mistrz. — Tak czy owak zaczną mnie szukać w szpitalu — nieśmiało dodał zwracając się do Wolanda.

— Dlaczego mieliby szukać! — uspokoił go Korowiow i w rękach Korowiowa znalazły się jakieś papiery, jakieś księgi: — Pańska historia choroby?

— Tak...

Korowiow cisnął historię choroby do kominka.

— A to jest księga meldunkowa pańskiego przedsiębiorcy budowlanego?

— Ta—ak...

— Zobaczymy, kto tu jest zameldowany? Alojzy Mogarycz? — Korowiow dmuchnął na stronicę księgi meldunkowej. — Raz—dwa i już go nie ma i nigdy, proszę zwrócić na to uwagę, nigdy nie było. A gdyby się ten pański przedsiębiorca zdziwił, to niech mu pan powie, że mu się ten Alojzy przyśnił. Mogarycz? Co znowu za Mogarycz? Żaden Mogarycz nigdy nie istniał! — I zasznurowana księga ulotniła się z rak Korowiowa. — I księga jest już w biurku przedsiębiorcy budowlanego. A oto pani skarb, Małgorzato Nikołajewna. — I Korowiow wręczył Małgorzacie wielki brulion z nadpalonymi brzegami, zasuszoną różę, zdjęcie i książeczkę oszczędnościową, tę ostatnią ze szczególną troskliwością. — Dziesięć tysięcy, które była pani uprzejma wpłacić, Małgorzato Nikołajewna. Cudzego nam nie trzeba.

— Prędzej mi łapy uschną, niż sięgnę po cudze — nadął się i wrzasnął kocur, który tańczył na walizce, starając się upchać w niej wszystkie egzemplarze nieszczęsnej powieści.

— A oto i pani dokumencik — ciągnął Korowiow podając Małgorzacie dokument, a potem zwracając się do Wolanda zameldował z szacunkiem: — Już wszystko, messer!

— Nie, to jeszcze nie wszystko — odparł odrywając się od globusa Woland — mia donna droga, dokąd pani rozkaże odesłać jej świtę? Mnie ona nie jest potrzebna.

I natychmiast przez otwarte drzwi wbiegła Natasza. Zawołała do Małgorzaty:

— Życzę pani dużo szczęścia, Małgorzato Nikołajewna! — Skinęła mistrzowi głową i znowu zwróciła się do Małgorzaty: — Ja przecież doskonale wiedziałam, dokąd pani chodzi.

— Służące wiedzą wszystko — znacząco wznosząc łapę zauważył kot. — Jest błędem sądzić, że są ślepe.

— Czego chcesz, Natasza? — zapytała Małgorzata. — Wracaj do willi.

— Małgorzato Nikołajewna, złociutka — błagalnie zaczęła Natasza i padła na kolana. — Niech pani ich uprosi — wskazała oczyma Wolanda — niech mnie zatrzymają jako wiedźmę. Monsieur Jacques oświadczył mi się wczoraj na balu. — Natasza rozwarła zaciśniętą pięść i pokazała jakieś złote monety.

Małgorzata spojrzała pytająco na Wolanda. Woland skinął głową. Wówczas Natasza rzuciła się Małgorzacie na szyję, głośno ją pocałowała i z okrzykiem triumfu wyleciała przez okno.

Zastąpił ją Mikołaj Iwanowicz. Przybrał znowu swoją ludzką postać, był jednak niezmiernie ponury, a nawet chyba zirytowany.

— O, tego to zwolnię ze szczególną przyjemnością — powiedział Woland patrząc z odrazą na lokatora z parteru — z wyjątkową przyjemnością, bo takich nam tu nie trzeba.

— Bardzo proszę o wydanie mi zaświadczenia — tocząc dzikim wzrokiem powiedział z wielkim naciskiem Mikołaj Iwanowicz — zaświadczenia, gdzie spędziłem dzisiejszą noc.

— W celu okazania komu? — surowo zapytał kocu r.

— W celu okazania żonie — stanowczo powiedział Mikołaj Iwanowicz.

— Zazwyczaj nie wydajemy zaświadczeń — powiedział kot i nadął się — ale dla pana zrobimy chyba wyjątek.

I Mikołaj Iwanowicz ani się obejrzał, a już goła Helia siedziała przy maszynie, a kot dyktował jej:

— Zaświadcza się niniejszym, że okaziciel niniejszego zaświadczenia, Mikołaj Iwanowicz, spędził wyżej wymienioną noc na balu u szatana, gdzie został zaangażowany jako środek lokomocji... otwórz, Helia, nawias, a w nawiasie napisz „wieprz”. Podpisano — Behemot.

— A data? — pisnął były wieprz.

— Dat nie wpisujemy, z datą dokument byłby nieważny — powiedział kot składając niedbały podpis. Potem wyjął skądś pieczątkę, chuchnął na nią urzędowo, odbił na papierze słowo „zapłacono” i wręczył ów papier lokatorowi z parteru. Po czym lokator z parteru zniknął bez śladu, a na jego miejscu zjawił się nowy nieoczekiwany gość.

— A to znów kto? — z obrzydzeniem zapytał Woland, dłonią osłaniając się przed blaskiem świec.

Warionucha zwiesił głowę, westchnął i cicho powiedział:

— Zwolnijcie mnie, nie mogę być wampirem. Przecież myśmy z Helia wtedy o mało co nie wyprawili Rimskiego na tamten świat. A ja nie jestem krwiożerczy. Wypuśćcie mnie!

— Co to znowu za brednie? — marszcząc czoło powiedział Woland. — Jaki Rimski? Co to znowu za bzdura?

— Proszę się nie denerwować, messer — odezwał się Asasello i zwrócił się do Warionuchy: — Przez telefon nie należy nikomu ubliżać. Przez telefon nie należy kłamać. Zrozumiano? Nie będziesz tego więcej robił?

Warionusze z radości zamąciło się w głowie, twarz mu się rozpromieniła i, ogłupiały, zaczął mamrotać:

— Jak Boga ko... to jest, chciałem powiedzieć... Wasza Wyso... zaraz po obiedzie... — Warionucha przyciskał dłonie do piersi i patrzył na Asasella błagalnie.

— Dobra. Do domu! — powiedział Asasello i Warionucha rozpłynął się.

— Teraz zostawcie mnie z nimi samego — polecił Woland wskazując na mistrza i Małgorzatę.

Polecenie Wolanda zostało wykonane błyskawicznie. Po chwili milczenia Woland zwrócił się do mistrza:

— A zatem — do sutereny na Arbacie? A pańska powieść? A Piłat?

— Znienawidziłem tę powieść — odparł mistrz.

— Błagam cię — żałośnie prosiła Małgorzata — nie mów tak. Dlaczego się nade mną znęcasz? Przecież wiesz, że w tę książkę włożyłam całe swoje życie. — I zwracając się do Wolanda dodała: — Niech pan go nie słucha, messer.

— Ale o czymś przecież trzeba pisać? — mówił Woland. — Jeśli pan skończył z tym procuratorem, to niech pan się zabierze chociażby do takiego Alojzego.

Mistrz uśmiechnął się.

— To niezbyt interesujące.

— Więc co panu wypełni życie?

Małgorzata oderwała się od mistrza i z wielkim żarem zaczęła mówić:

— Zrobiłam wszystko, co mogłam, podsuwałam mu najbardziej porywające projekty. Ale on na nic się nie zgadza.

— Ja wiem, o czym mu pani szeptała — zaprotestował Woland — ale to wcale nie jest najbardziej porywające. A ja panu powiem — z uśmiechem zwrócił się do mistrza — że pańska powieść jeszcze sprawi panu niejedną niespodziankę.

— To bardzo smutne — odpowiedział mistrz.

— Nie, to nie jest smutne — powiedział Woland — nie ma w tym niczego strasznego. No cóż, Małgorzato Nikołajewna, wszystko zostało wykonane. Czy może mi pani coś zarzucić?

— Ależ skądże, messer!

— Więc niechże to pani przyjmie ode mnie na pamiątkę — powiedział Woland i wyjął spod poduszki niewielką ozdobioną diamentami złotą podkówkę.

— Nie, nie, nie, z jakiej racji?

— Szuka pani zwady ze mną? — zapytał Woland i uśmiechnął się.

Ponieważ płaszcz nie miał kieszeni, Małgorzata położyła podkówkę na serwetce, którą następnie zawiązała w węzełek. I w tym momencie doznała olśnienia. Spojrzała w okno, za którym świecił księżyc, i po wiedziała:

— Czegoś tu nie rozumiem... co to właściwie jest — ciągle północ i północ, a przecież już dawno powinien nadejść świt?

— Świąteczną północ miło jest zatrzymać nieco dłużej — odpowiedział Woland. — No, to życzę szczęścia wam obojgu!

Małgorzata modlitewnie wyciągnęła obie dłonie do Wolanda, ale nie ośmieliła się doń zbliżyć i tylko zawołała cicho:

— Żegnaj! Żegnaj, messer!

— Do zobaczenia — powiedział Woland.

Małgorzata w czarnym płaszczu, a mistrz w szpitalnym szlafroku wyszli na korytarz mieszkania po jubilerowej. W korytarzu paliła się świeca i oczekiwała ich tam świta Wolanda. Kiedy wyszli z korytarza, Helia niosła walizkę, w której była powieść i cały skarb Małgorzaty, kot zaś pomagał Helii.

Przy drzwiach wejściowych Korowiow skłonił się i zniknął, a reszta wyszła odprowadzać na schody. Klatka schodowa była pusta. Kiedy mijali podest drugiego piętra, coś miękko stuknęło o podłogę, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Przy samych drzwiach, już na dole, Asasello dmuchnął w górę i skoro tylko weszli na podwórze, na które nie zaglądał księżyc, zobaczyli stojący przy samym wyjściu z klatki schodowej czarny samochód z wygaszonymi światłami. Na przedniej szybie niewyraźnie rysowała się sylwetka gawrona.

Kiedy mieli już wsiadać do samochodu, przerażona Małgorzata krzyknęła cicho:

— O Boże, zgubiłam podkowę!

— Wsiadajcie do samochodu — powiedział Asasello — i poczekajcie na mnie. Zaraz wrócę, muszę tylko zobaczyć, co się właściwie stało. — I zawrócił.

A stało się, co następuje: na jakiś czas przed tym, nim mistrz i Małgorzata oraz całe towarzystwo wyszli z mieszkania numer pięćdziesiąt, z mieszkania pod czterdziestym ósmym, które znajdowało się piętro niżej w tym samym pionie, wyszła na schody wychudła kobieta z bańką i z torbą. Była to ta właśnie Annuszka, która w środę na nieszczęście Berlioza rozlała przy turnikiecie olej słonecznikowy.

Nikt nie wiedział i z pewnością nikt się nigdy nie dowie, czym się zajmowała w Moskwie ta kobieta i z czego żyła. Wiedziano o niej tyle tylko, że codziennie można ją było spotkać z bańką — albo i z bańką, i z torbą — albo w mydłami, albo na targu, albo pod bramą, albo na schodach, najczęściej jednak w kuchni mieszkania pod czterdziestym ósmym, w którym zamieszkiwała owa Annuszka. Poza tym wszyscy przede wszystkim wiedzieli, że gdziekolwiek się znajdowała, gdziekolwiek się pojawiała, tam natychmiast wybuchał dziki skandal; możemy jeszcze dodać, że była ona powszechnie znana również jako „Gangrena”.

Annuszka —Gangrena nie wiadomo dlaczego wstawała bardzo wcześnie, a dzisiaj coś wyrwało ją ze snu jeszcze przed pierwszym brzaskiem, zaraz po dwunastej. Przekręcił się klucz w drzwiach, wsunął się w nie nos, a następnie cała reszta Annuszki, drzwi zostały zatrzaśnięte i Annuszka zamierzała już gdzieś wyruszyć, kiedy piętro wyżej huknęły drzwi, ktoś popędził na dół po schodach, wpadł na Annuszkę i odepchnął na bok tak mocno, że kobieta uderzyła potylicą w ścianę.

— Gdzie cię diabeł nosi w samych kalesonach? — piskliwie wrzasnęła Annuszka łapiąc się za kark. Człowiek w samej bieliźnie, w kaszkiecie, z walizką w ręku, nie otwierając oczu powiedział Annuszce niesamowitym sennym głosem:

— Piecyk w łazience... ton... samo pobielenie ile kosztowało... — z płaczem zaryczał. — Won!

Zerwał się i pobiegł nie na dół, tylko z powrotem na górę, w kierunku okna z wybita szybą i przez to okno do góry nogami wyleciał na podwórze. Annuszka nawet o swoim karku zapomniała, jęknęła i też podbiegła do okna. Położyła się, przywarła brzuchem do podłogi i wystawiła głowę na zewnątrz, przekonana, że na oświetlonym latarnią asfalcie podwórka zobaczy roztrzaskane zwłoki człowieka z walizką... Ale asfalt podwórka był idealnie pusty.

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.