— Ach, bez porównania większe — nie wytrzymał i wtrącił się kocur, najwyraźniej niezmiernie z tych możliwości dumny.
— Zamilcz wreszcie u diabła! — powiedział doń Woland i zwracając się do Małgorzaty kontynuował: — Ale jakiż jest sens zajmować się tym, czym, jak już powiedziałem, zająć się powinien inny resort? A zatem ja tego nie zrobię, pani to załatwi sama.
— A czy na moje życzenie zostanie to załatwione?
Asasello ironicznie wybałuszył na Małgorzatę pokrytą bielmem źrenicę, ukradkiem pokręcił rudą głową i prychnął.
— Niech pani spróbuje, co za utrapienie — mruknął Woland, pokręcił globus i jął się wpatrywać w jakiś punkt na nim, najwyraźniej w czasie rozmowy z Małgorzatą zajmując się również innymi sprawami.
— No, Frieda... — podpowiedział Korowiow.
— Frieda! — przeraźliwie krzyknęła Małgorzata.
Drzwi otworzyły się na oścież i wbiegła do komnaty naga, potargana, ale zupełnie już trzeźwa kobieta o szalonych oczach. Wyciągnęła ręce do Małgorzaty, a Małgorzata majestatycznie oznajmiła:
— Wybaczono ci. Nie będą ci już więcej przynosić chustki.
Usłyszeli jęk Friedy, Frieda padła na twarz na podłogę, legła krzyżem przed Małgorzatą. Woland machnął ręką i Frieda zniknęła im sprzed oczu.
— Dziękuję, żegnam was — powiedziała Małgorzata i wstała.
— Jak sadzisz, Behemocie — rzekł Woland — nie będziemy chyba żerować w noc święta na uczynkach kogoś, kto jest tak dalece niepraktyczny — zwrócił się ku Małgorzacie. — A zatem to się nie liczy, ja przecież nic nie zrobiłem. Czego pani pragnie dla siebie?
Zapadło milczenie. Przerwał je Korowiow szepcąc Małgorzacie do ucha:
— Donno ty moja brylantowa, radzę, niech pani będzie tym razem rozsądniejsza! No, bo przecież fortuna może się pani wymknąć!
— Chcę, by mi natychmiast, w tej chwili zwrócono mego ukochanego mistrza — powiedziała Małgorzata i twarz jej zeszpecił skurcz.
Natenczas do komnaty wdarł się wicher, spłaszczyły się płomienie świec w lichtarzach, wydęła się ciężka zasłona na oknie, okno otworzyło się i w dali na wysokości ukazał się krągły, nie poranny jednak, tylko północny księżyc. Z parapetu okna spełzła na podłogę zielonkawa chusta nocnej poświaty i zjawił się na niej nocny gość Iwana, ten, który nazywał siebie mistrzem. Miał na sobie szpitalną odzież, był w szlafroku, w rannych pantoflach i w czarnej czapeczce, z którą się nie rozstawał. Nerwowy grymas zniekształcał jego nie ogoloną twarz, mistrz z obłąkańczym lękiem patrzył z ukosa na płomyki świec, księżycowy strumień wrzał wokół niego.
Małgorzata poznała go od razu, jęknęła, plasnęła w dłonie i podbiegła do mistrza. Całowała go w czoło, w usta, tuliła się do kłującego policzka, długo powstrzymywane łzy biegły teraz strumieniami po jej twarzy. Wymawiała jedno tylko słowo, powtarzała je bezmyślnie:
— Ty... ty... ty...
Mistrz odsunął ją od siebie i głuchym głosem powiedział:
— Nie płacz, Margot, nie dręcz mnie, jestem bardzo chory — chwycił za parapet, jak gdyby zamierzając wskoczyć nań i uciec, i, wpatrując się w siedzących za stołem, zawołał: — Boję się, Margot! Znowu zaczynają się halucynacje!
Małgorzata krztusiła się od szlochu, szeptała:
— Nie, nie, nie... Niczego się nie bój... jestem przy tobie... jestem przy tobie...
Korowiow, nie wiedzieć kiedy, zręcznie podsunął mistrzowi krzesło i mistrz usiadł, Małgorzata zaś padła na kolana, przytuliła się do boku chorego i tak zamarła. Była bardzo przejęta, nawet nie zauważyła, że jakoś nagle przestała już być naga, że ma teraz na sobie czarny jedwabny płaszcz. Chory spuścił głowę i wbił w ziemię posępny wzrok.
Woland zwrócił się do Korowiowa:
— Daj no, rycerzu, temu człowiekowi coś wypić.
Małgorzata drżącym głosem błagała mistrza:
— Wypij! Wypij! Boisz się? Oni ci pomogą, wierz mi!
Chory wziął kieliszek i wypił to, co w nim było, ale ręka mu zadrżała, kieliszek wypadł z niej i stłukł się u jego stóp.
— To na szczęście, na szczęście — szepnął do Małgorzaty Korowiow. — Proszę popatrzyć, przychodzi do siebie.
Rzeczywiście, spojrzenie chorego było już mniej dzikie, spokojniejsze.
— Ale to ty, Margot? — zapytał księżycowy gość.
— To ja, możesz być tego pewien — odpowiedziała Małgorzata.
— Jeszcze! — polecił Woland.
Kiedy mistrz osuszył drugi kieliszek, jego oczy ożywiły się oprzytomniały.
— Teraz to co innego — mrużąc oczy powiedział Woland — teraz możemy porozmawiać. Kim pan jest?
— Teraz jestem nikim — odparł mistrz i uśmiech wykrzywił mu usta.
— Skąd pan przybywa?
— Z domu udręki. Jestem chory umysłowo — odpowiedział przybysz.
Małgorzata nie mogła znieść tych słów, zapłakała znowu. Potem otarła oczy i powiedziała:
— Straszne słowa! Straszne! On jest mistrzem, messer, musisz o tym wiedzieć! Uzdrów go, on jest tego wart!
— Czy pan wie, z kim pan teraz rozmawia? — zapytał przybysza Woland. — U kogo się pan znajduje?
— Wiem — odpowiedział mistrz. — W domu wariatów moim sąsiadem był ten chłopiec, Iwan Bezdomny. Opowiedział mi o panu.
— Oczywiście, oczywiście — powiedział Woland — miałem przyjemność zetknąć się z tym młodym człowiekiem na Patriarszych Prudach. O mało co mnie samego nie doprowadził do obłędu dowodząc mi, że nie istnieję. Ale pan wierzy, że to rzeczywiście jestem ja?
— Cóż robić, muszę wierzyć — powiedział przybysz — ale, oczywiście, byłbym znacznie spokojniejszy, gdybym mógł uważać pana za wytwór halucynacji. — Tu spostrzegł się i dodał: — O, przepraszam!...
— No cóż, skoro sprawi to, że będzie pan spokojniejszy, to proszę tak uważać — uprzejmie odparł Woland.
— Nie, nie! — mówiła przestraszona Małgorzata i potrząsała mistrza za ramią. — Opamiętaj się! Stanąłeś naprawdę przed nim!
Kocur i teraz się wtrącił:
— Za to ja wyglądam, jak gdybym się przywidział. Proszę zwrócić uwagą na mój profil w świetle księżyca — wlazł w słup księżycowego światła i chciał coś jeszcze dodać, ale poproszono go, żeby się zamknął, więc odparł: — Dobrze, dobrze, mogę milczeć! Będę milczącą halucynacją — i zamilkł.
— Proszę powiedzieć, dlaczego Małgorzata nazywa pana mistrzem? — zapytał Woland. Mistrz uśmiechnął się i powiedział:
— To słabostka, którą należy jej wybaczyć. Małgorzata ma zbyt wysokie mniemanie o powieści, którą napisałem.
— O czym była ta powieść?
— O Poncjuszu Piłacie.
I oto znowu zachwiały się, rozedrgały języczki świec, zadzwoniła zastawa na stole — Woland roześmiał się grobowo, ale śmiech ten nikogo nie przestraszył ani nie zdumiał. Behemot nie wiadomo dlaczego zaczął bić brawo.
— O czym? O czym? O kim? — przestając się śmiać powiedział Woland. — To wstrząsające! To niesłychane! Proszę mi ją dać, chciałbym ją zobaczyć — i wyciągnął nadstawioną dłoń.
— Niestety, nie mogę tego zrobić — odparł mistrz — spaliłem ją w piecu.
— Przepraszam, nie mogę w to uwierzyć — odpowiedział Woland — to niemożliwe, rękopisy nie płoną — odwrócił się do Behemota i powiedział: — Ano, Behemocie, daj no tu tę powieść.
Kot momentalnie zerwał się z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na grubym pliku maszynopisów. Egzemplarz, który leżał na wierzchu, kocur z ukłonem podał Wolandowi. Małgorzata zadrżała, była znów zdenerwowana do łez, krzyknęła:
— To twój rękopis!
Woland wziął do ręki podany mu egzemplarz, odwrócił go, odłożył i w milczeniu, bez uśmiechu, zapatrzył się na mistrza. Ale mistrz, nie wiadomo dlaczego, posmutniał, zaczął się niepokoić, wstał z krzesła, załamał ręce i zwracając się do dalekiego księżyca zaczął mamrotać dygocąc:
— I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!... Czemuż, nie pozostawiono mnie w spokoju? O, bogowie, o, bogowie moi!...
Małgorzata wczepiła się w szpitalny szlafrok, przytuliła się do mistrza i także zaczęła mamrotać, smutna, zalana łzami:
— Boże, dlaczego nie pomaga ci lekarstwo?
— To nic, to nic, to nic — szeptał Korowiow uwijając się wokół mistrza — to nic, to nic... Jeszcze kieliszeczek, a ja też dla towarzystwa...
I kieliszeczek zagrał, rozbłysnął w świetle księżyca i kieliszeczek ten pomógł. Posadzono mistrza z powrotem na krześle, twarz chorego uspokoiła się.
— No, Małgorzato — znowu włączył się do rozmowy Woland — niech więc pani powie, czego pani pragnie?
Oczy Małgorzaty rozbłysły, błagalnie zwróciła się do Wolanda:
— Pozwólcie mi szepnąć mu parę słów.
Woland skinął głową, a Małgorzata przypadła mistrzowi do ucha i coś szeptała. Usłyszano odpowiedź mistrza:
— Nie, za późno. Niczego już nie chcę od życia, prócz tego jednego — chcę widzieć ciebie. Ale radzę ci jeszcze raz — opuść mnie, ze mną zginiesz.
— Nie, nie zostawię cię — odparła Małgorzata i zwróciła się do Wolanda. — Proszę, żebyśmy znów się znaleźli w suterenie przy zaułku Arbackim, żeby znowu paliła się lampa i żeby wszystko było jak dawniej.
Tu mistrz się zaśmiał i ujmując od dawna już potarganą głowę Małgorzaty powiedział:
— Ach, messer, niech pan nie słucha tej biednej kobiety! W owej suterenie już od dawna mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było. — Przytknął policzek do głowy swej ukochanej, objął Małgorzatę i zaczął mruczeć: — Biedna... biedna...
— Nie zdarza się, powiada pan? — powiedział Woland — To prawda. Ale my jednak spróbujemy. — I zawołał: — Asasello!
I zaraz zwalił się z sufitu na podłogę ogłupiały, bliski obłędu obywatel w samej bieliźnie, ale nie wiedzieć czemu z walizka w dłoni i w kaszkiecie. Trząsł się i kucał ze strachu.
— Mogarycz? — zapytał Asasello tego, który spadł im z nieba.
— Alojzy Mogarycz — drżąc odpowiedział mu tamten.
— To ty po przeczytaniu artykułu Łatuńskiego o powieści tego człowieka napisałeś na niego donos? — zapytał Asasello.
Świeżo przybyły obywatel zsiniał i zalał się łzami skruchy.
— Chciałeś zająć jego mieszkanie? — Najserdeczniej, jak umiał, powiedział przez nos Asasello.
— Wstawiłem wannę... — szczękając zębami darł się Mogarycz i z przerażenia zaczął bredzić od rzeczy: — Samo pobielenie... sam ton...
— To bardzo dobrze, że wstawiłeś wannę — powiedział z aprobatą Asasello — on powinien zażywać kąpieli. — I wrzasnął: — Won!
Mogarycza przekręciło do góry nogami i wyniosło z sypialni Wolanda przez otwarte okno.
Mistrz wytrzeszczył oczy, szeptał:
— To jest chyba jeszcze lepsze od tego, o czym opowiadał Iwan! — Rozglądał się, głęboko wstrząśnięty, wreszcie zwrócił się do kota: — Przepraszam, czy to ty... Czy to pan... — zająknął się nie wiedząc, jak powinien się zwracać do kocura. — Czy to pan jest tym kotem, który wsiadał do tramwaju?
— Ja — przytaknął kot, który czuł się pochlebiony, i dodał: — Miło mi usłyszeć, że się pan tak uprzejmie zwraca do kota. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.
— Wydaje mi się, że niezupełnie jest pan kotem — niepewnie odparł na to mistrz. — Tak czy owak zaczną mnie szukać w szpitalu — nieśmiało dodał zwracając się do Wolanda.
— Dlaczego mieliby szukać! — uspokoił go Korowiow i w rękach Korowiowa znalazły się jakieś papiery, jakieś księgi: — Pańska historia choroby?
— Tak...
Korowiow cisnął historię choroby do kominka.
— A to jest księga meldunkowa pańskiego przedsiębiorcy budowlanego?
— Ta—ak...
— Zobaczymy, kto tu jest zameldowany? Alojzy Mogarycz? — Korowiow dmuchnął na stronicę księgi meldunkowej. — Raz—dwa i już go nie ma i nigdy, proszę zwrócić na to uwagę, nigdy nie było. A gdyby się ten pański przedsiębiorca zdziwił, to niech mu pan powie, że mu się ten Alojzy przyśnił. Mogarycz? Co znowu za Mogarycz? Żaden Mogarycz nigdy nie istniał! — I zasznurowana księga ulotniła się z rak Korowiowa. — I księga jest już w biurku przedsiębiorcy budowlanego. A oto pani skarb, Małgorzato Nikołajewna. — I Korowiow wręczył Małgorzacie wielki brulion z nadpalonymi brzegami, zasuszoną różę, zdjęcie i książeczkę oszczędnościową, tę ostatnią ze szczególną troskliwością. — Dziesięć tysięcy, które była pani uprzejma wpłacić, Małgorzato Nikołajewna. Cudzego nam nie trzeba.
— Prędzej mi łapy uschną, niż sięgnę po cudze — nadął się i wrzasnął kocur, który tańczył na walizce, starając się upchać w niej wszystkie egzemplarze nieszczęsnej powieści.
— A oto i pani dokumencik — ciągnął Korowiow podając Małgorzacie dokument, a potem zwracając się do Wolanda zameldował z szacunkiem: — Już wszystko, messer!
— Nie, to jeszcze nie wszystko — odparł odrywając się od globusa Woland — mia donna droga, dokąd pani rozkaże odesłać jej świtę? Mnie ona nie jest potrzebna.
I natychmiast przez otwarte drzwi wbiegła Natasza. Zawołała do Małgorzaty:
— Życzę pani dużo szczęścia, Małgorzato Nikołajewna! — Skinęła mistrzowi głową i znowu zwróciła się do Małgorzaty: — Ja przecież doskonale wiedziałam, dokąd pani chodzi.
— Służące wiedzą wszystko — znacząco wznosząc łapę zauważył kot. — Jest błędem sądzić, że są ślepe.
— Czego chcesz, Natasza? — zapytała Małgorzata. — Wracaj do willi.
— Małgorzato Nikołajewna, złociutka — błagalnie zaczęła Natasza i padła na kolana. — Niech pani ich uprosi — wskazała oczyma Wolanda — niech mnie zatrzymają jako wiedźmę. Monsieur Jacques oświadczył mi się wczoraj na balu. — Natasza rozwarła zaciśniętą pięść i pokazała jakieś złote monety.
Małgorzata spojrzała pytająco na Wolanda. Woland skinął głową. Wówczas Natasza rzuciła się Małgorzacie na szyję, głośno ją pocałowała i z okrzykiem triumfu wyleciała przez okno.
Zastąpił ją Mikołaj Iwanowicz. Przybrał znowu swoją ludzką postać, był jednak niezmiernie ponury, a nawet chyba zirytowany.
— O, tego to zwolnię ze szczególną przyjemnością — powiedział Woland patrząc z odrazą na lokatora z parteru — z wyjątkową przyjemnością, bo takich nam tu nie trzeba.
— Bardzo proszę o wydanie mi zaświadczenia — tocząc dzikim wzrokiem powiedział z wielkim naciskiem Mikołaj Iwanowicz — zaświadczenia, gdzie spędziłem dzisiejszą noc.
— W celu okazania komu? — surowo zapytał kocu r.
— W celu okazania żonie — stanowczo powiedział Mikołaj Iwanowicz.
— Zazwyczaj nie wydajemy zaświadczeń — powiedział kot i nadął się — ale dla pana zrobimy chyba wyjątek.
I Mikołaj Iwanowicz ani się obejrzał, a już goła Helia siedziała przy maszynie, a kot dyktował jej:
— Zaświadcza się niniejszym, że okaziciel niniejszego zaświadczenia, Mikołaj Iwanowicz, spędził wyżej wymienioną noc na balu u szatana, gdzie został zaangażowany jako środek lokomocji... otwórz, Helia, nawias, a w nawiasie napisz „wieprz”. Podpisano — Behemot.
— A data? — pisnął były wieprz.
— Dat nie wpisujemy, z datą dokument byłby nieważny — powiedział kot składając niedbały podpis. Potem wyjął skądś pieczątkę, chuchnął na nią urzędowo, odbił na papierze słowo „zapłacono” i wręczył ów papier lokatorowi z parteru. Po czym lokator z parteru zniknął bez śladu, a na jego miejscu zjawił się nowy nieoczekiwany gość.
— A to znów kto? — z obrzydzeniem zapytał Woland, dłonią osłaniając się przed blaskiem świec.
Warionucha zwiesił głowę, westchnął i cicho powiedział:
— Zwolnijcie mnie, nie mogę być wampirem. Przecież myśmy z Helia wtedy o mało co nie wyprawili Rimskiego na tamten świat. A ja nie jestem krwiożerczy. Wypuśćcie mnie!
— Co to znowu za brednie? — marszcząc czoło powiedział Woland. — Jaki Rimski? Co to znowu za bzdura?
— Proszę się nie denerwować, messer — odezwał się Asasello i zwrócił się do Warionuchy: — Przez telefon nie należy nikomu ubliżać. Przez telefon nie należy kłamać. Zrozumiano? Nie będziesz tego więcej robił?
Warionusze z radości zamąciło się w głowie, twarz mu się rozpromieniła i, ogłupiały, zaczął mamrotać:
— Jak Boga ko... to jest, chciałem powiedzieć... Wasza Wyso... zaraz po obiedzie... — Warionucha przyciskał dłonie do piersi i patrzył na Asasella błagalnie.
— Dobra. Do domu! — powiedział Asasello i Warionucha rozpłynął się.
— Teraz zostawcie mnie z nimi samego — polecił Woland wskazując na mistrza i Małgorzatę.
Polecenie Wolanda zostało wykonane błyskawicznie. Po chwili milczenia Woland zwrócił się do mistrza:
— A zatem — do sutereny na Arbacie? A pańska powieść? A Piłat?
— Znienawidziłem tę powieść — odparł mistrz.
— Błagam cię — żałośnie prosiła Małgorzata — nie mów tak. Dlaczego się nade mną znęcasz? Przecież wiesz, że w tę książkę włożyłam całe swoje życie. — I zwracając się do Wolanda dodała: — Niech pan go nie słucha, messer.
— Ale o czymś przecież trzeba pisać? — mówił Woland. — Jeśli pan skończył z tym procuratorem, to niech pan się zabierze chociażby do takiego Alojzego.
Mistrz uśmiechnął się.
— To niezbyt interesujące.
— Więc co panu wypełni życie?
Małgorzata oderwała się od mistrza i z wielkim żarem zaczęła mówić:
— Zrobiłam wszystko, co mogłam, podsuwałam mu najbardziej porywające projekty. Ale on na nic się nie zgadza.
— Ja wiem, o czym mu pani szeptała — zaprotestował Woland — ale to wcale nie jest najbardziej porywające. A ja panu powiem — z uśmiechem zwrócił się do mistrza — że pańska powieść jeszcze sprawi panu niejedną niespodziankę.
— To bardzo smutne — odpowiedział mistrz.
— Nie, to nie jest smutne — powiedział Woland — nie ma w tym niczego strasznego. No cóż, Małgorzato Nikołajewna, wszystko zostało wykonane. Czy może mi pani coś zarzucić?
— Ależ skądże, messer!
— Więc niechże to pani przyjmie ode mnie na pamiątkę — powiedział Woland i wyjął spod poduszki niewielką ozdobioną diamentami złotą podkówkę.
— Nie, nie, nie, z jakiej racji?
— Szuka pani zwady ze mną? — zapytał Woland i uśmiechnął się.
Ponieważ płaszcz nie miał kieszeni, Małgorzata położyła podkówkę na serwetce, którą następnie zawiązała w węzełek. I w tym momencie doznała olśnienia. Spojrzała w okno, za którym świecił księżyc, i po wiedziała:
— Czegoś tu nie rozumiem... co to właściwie jest — ciągle północ i północ, a przecież już dawno powinien nadejść świt?
— Świąteczną północ miło jest zatrzymać nieco dłużej — odpowiedział Woland. — No, to życzę szczęścia wam obojgu!
Małgorzata modlitewnie wyciągnęła obie dłonie do Wolanda, ale nie ośmieliła się doń zbliżyć i tylko zawołała cicho:
— Żegnaj! Żegnaj, messer!
— Do zobaczenia — powiedział Woland.
Małgorzata w czarnym płaszczu, a mistrz w szpitalnym szlafroku wyszli na korytarz mieszkania po jubilerowej. W korytarzu paliła się świeca i oczekiwała ich tam świta Wolanda. Kiedy wyszli z korytarza, Helia niosła walizkę, w której była powieść i cały skarb Małgorzaty, kot zaś pomagał Helii.
Przy drzwiach wejściowych Korowiow skłonił się i zniknął, a reszta wyszła odprowadzać na schody. Klatka schodowa była pusta. Kiedy mijali podest drugiego piętra, coś miękko stuknęło o podłogę, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Przy samych drzwiach, już na dole, Asasello dmuchnął w górę i skoro tylko weszli na podwórze, na które nie zaglądał księżyc, zobaczyli stojący przy samym wyjściu z klatki schodowej czarny samochód z wygaszonymi światłami. Na przedniej szybie niewyraźnie rysowała się sylwetka gawrona.
Kiedy mieli już wsiadać do samochodu, przerażona Małgorzata krzyknęła cicho:
— O Boże, zgubiłam podkowę!
— Wsiadajcie do samochodu — powiedział Asasello — i poczekajcie na mnie. Zaraz wrócę, muszę tylko zobaczyć, co się właściwie stało. — I zawrócił.
A stało się, co następuje: na jakiś czas przed tym, nim mistrz i Małgorzata oraz całe towarzystwo wyszli z mieszkania numer pięćdziesiąt, z mieszkania pod czterdziestym ósmym, które znajdowało się piętro niżej w tym samym pionie, wyszła na schody wychudła kobieta z bańką i z torbą. Była to ta właśnie Annuszka, która w środę na nieszczęście Berlioza rozlała przy turnikiecie olej słonecznikowy.
Nikt nie wiedział i z pewnością nikt się nigdy nie dowie, czym się zajmowała w Moskwie ta kobieta i z czego żyła. Wiedziano o niej tyle tylko, że codziennie można ją było spotkać z bańką — albo i z bańką, i z torbą — albo w mydłami, albo na targu, albo pod bramą, albo na schodach, najczęściej jednak w kuchni mieszkania pod czterdziestym ósmym, w którym zamieszkiwała owa Annuszka. Poza tym wszyscy przede wszystkim wiedzieli, że gdziekolwiek się znajdowała, gdziekolwiek się pojawiała, tam natychmiast wybuchał dziki skandal; możemy jeszcze dodać, że była ona powszechnie znana również jako „Gangrena”.
Annuszka —Gangrena nie wiadomo dlaczego wstawała bardzo wcześnie, a dzisiaj coś wyrwało ją ze snu jeszcze przed pierwszym brzaskiem, zaraz po dwunastej. Przekręcił się klucz w drzwiach, wsunął się w nie nos, a następnie cała reszta Annuszki, drzwi zostały zatrzaśnięte i Annuszka zamierzała już gdzieś wyruszyć, kiedy piętro wyżej huknęły drzwi, ktoś popędził na dół po schodach, wpadł na Annuszkę i odepchnął na bok tak mocno, że kobieta uderzyła potylicą w ścianę.
— Gdzie cię diabeł nosi w samych kalesonach? — piskliwie wrzasnęła Annuszka łapiąc się za kark. Człowiek w samej bieliźnie, w kaszkiecie, z walizką w ręku, nie otwierając oczu powiedział Annuszce niesamowitym sennym głosem:
— Piecyk w łazience... ton... samo pobielenie ile kosztowało... — z płaczem zaryczał. — Won!
Zerwał się i pobiegł nie na dół, tylko z powrotem na górę, w kierunku okna z wybita szybą i przez to okno do góry nogami wyleciał na podwórze. Annuszka nawet o swoim karku zapomniała, jęknęła i też podbiegła do okna. Położyła się, przywarła brzuchem do podłogi i wystawiła głowę na zewnątrz, przekonana, że na oświetlonym latarnią asfalcie podwórka zobaczy roztrzaskane zwłoki człowieka z walizką... Ale asfalt podwórka był idealnie pusty.