Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIGDY NIE ROZMAWIAJ Z NIEZNAJOMYMI 14 страница



— Cóż jeszcze pamiętam? — mruczał mistrz pocierając skroń. — Aha, czerwone płatki na karcie tytułowej i oczy mojej najdroższej. Tak, te oczy pamiętam.

Opowieść gościa Iwanowego stawała się coraz zawilsza, coraz więcej w niej było jakichś niedomówień. Mówił coś o zacinającym deszczu i o rozpaczy panującej w cichej piwnicznej przystani, o tym, że dokądś jeszcze chodził z rękopisem. Wykrzykiwał szeptem, że bynajmniej nie wini tej, która zagrzewała go do walki, o nie, nie wini jej!

Potem, jak się Iwan dowiedział, zaszło coś nieoczekiwanego, coś strasznego. Któregoś dnia nasz bohater otworzył gazetę i zobaczył wydrukowany w niej artykuł krytyka Arymana, artykuł, w którym Aryman przestrzegał wszystkich razem i każdego z osobna przed naszym bohaterem, jako przed tym, który usiłował przemycić na łamy prasy apologię Jezusa Chrystusa.

— Pamiętam, pamiętam! — zawołał Iwan. — Tylko zapomniałem, jakie pan nosi nazwisko!

— Powtarzam, puśćmy w niepamięć moje nazwisko, ono już nie istnieje — odparł gość. — Nie o nie chodzi. Następnego dnia w innej gazecie ukazał się inny artykuł, podpisany przez Mścisława Laurowicza. Autor domagał się bezlitosnej rozprawy z piłatyzmem i z tym religianckim tandeciarzem, który umyślił sobie, że przemyci (znów to przeklęte słowo!) piłatyzm na łamy czasopism.

Osłupiały na widok tego niesłychanego słowa „piłatyzm” otworzyłem następny dziennik. Ten zamieszczał dwa artykuły, jeden z nich napisał Łatuński, drugi natomiast sygnowany był literkami „N.E”. Zapewniam pana, że utwory Arymana i Laurowicza to było jeszcze nic w porównaniu z tym, co napisał Łatuński. Wystarczy, jeśli powiem, że tytuł artykułu Łatuńskiego brzmiał: „Starowier wojujący”. Byłem tak pogrążony w lekturze traktujących o mnie artykułów, że nie zauważyłem, kiedy ona (zapomniałem zamknąć drzwi!) stanęła przede mną z mokrą parasolką w jednym ręku i mokrymi dziennikami w drugim. Jej oczy miotały iskry, dłonie miała zimne, drżące. Najpierw zaczęła mnie całować, a potem ochrypłym głosem, bijąc przy tym pięścią w stół, powiedziała, że otruje Łatuńskiego.

Iwan chrząknął, nie wiedzieć czemu zmieszany, ale nic nie powiedział.

— Nadeszły dni jesiennej beznadziei — ciągnął gość — potworne niepowodzenie tej powieści jak gdyby okaleczyło moją duszę. Prawdę mówiąc przestałem mieć cel w życiu i żyłem już tylko od jednego spotkania z nią do drugiego. I właśnie wtedy coś się ze mną stało. Diabli wiedzą co, Strawiński zresztą na pewno dawno się już w tym połapał. Tak więc ogarnął mnie smutek, zaczęły się jakieś złe przeczucia. Na przykład zacząłem się obawiać ciemności. Jednym słowem, zaczęła się choroba psychiczna. Wydawało mi się, zwłaszcza kiedy zasypiałem, że macki jakiejś zwinnej i zimnej ośmiornicy skradają się wprost ku mojemu sercu. Musiałem sypiać przy zapalonym świetle.

Moja ukochana zmieniła się bardzo (o ośmiornicy nic jej, oczywista, nie wspominałem, widziała jednak, że dzieje się ze mną coś niedobrego), schudła, wybladła, przestała się śmiać i tylko nieustannie mnie prosiła, bym jej wybaczył to, że radziła mi dać do druku fragment powieści. Mówiła, żebym rzucił to wszystko i wyjechał na Południe, nad Morze Czarne, wydając na to wszystko, co mi jeszcze pozostało z owych stu tysięcy.

Bardzo na to nalegała i ja, by uniknąć dyskusji (coś mi mówiło, że ten mój wyjazd nad Morze Czarne nie dojdzie do skutku) obiecałem jej, że lada dzień to zrobię. Ale ona powiedziała, że sama kupi mi bilet. Wyjąłem wtedy wszystkie moje pieniądze, to znaczy około dziesięciu tysięcy rubli, i oddałem jej.

— Czemu tak dużo? — zdziwiła się.

Powiedziałem coś w tym rodzaju, że niby boję się złodziei i proszę ją o przechowanie tych pieniędzy aż do dnia mego wyjazdu. Wzięła je, włożyła do torebki, zaczęła mnie całować i mówić, że łatwiej by jej było umrzeć niż porzucać mnie samego w takim stanie, ale że czekają na nią, że zatem ustępuje wobec konieczności, że przyjdzie nazajutrz. Zaklinała mnie, bym się niczego nie obawiał.

Było to o zmierzchu, w połowie października. Ona odeszła. Położyłem się na kanapie i zasnąłem nie zapalając światła. Obudziło mnie uczucie, że ośmiornica jest tuż. Błądząc dłonią w ciemności z trudem zdołałem zapalić lampę. Zegarek kieszonkowy wskazywał drugą w nocy. Kiedy się kładłem, po prostu czułem się źle, obudziłem się natomiast jako człowiek chory. Wydało mi się nagle, że jesienna ciemność wygniecie szyby, wleje się do pokoju i zadławi mnie jak atrament. Kiedy wstałem, absolutnie już nie mogłem się opanować. Wrzasnąłem, przyszło mi do głowy, żeby do kogoś pobiec, choćby na górę, do przedsiębiorcy budowlanego. Walczyłem z sobą samym jak szalony. Wystarczyło mi sił, by dotrzeć do pieca i rozpalić ogień. Kiedy zaczęły trzaskać drwa, kiedy drzwiczki pieca zaczęły pojękiwać, poczułem się jakby trochę lepiej. Poszedłem do przedpokoju, zapaliłem tam światło, odnalazłem butelkę białego wina, odkorkowałem ją i zacząłem pić wprost z butelki. Moje lęki zmniejszyły się nieco, w każdym razie na tyle, że nie pobiegłem do gospodarza, tylko wróciłem do pieca. Otworzyłem drzwiczki tak, że żar palił mi twarz i ręce, i szeptałem:

— Domyśl się, że ze mną jest źle... Przyjdź, przyjdź, przyjdź!...

Nikt jednak nie nadchodził. W piecu huczał ogień, o szyby bił deszcz. Wtedy stało się to nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze maszynopisu powieści i bruliony brudnopisów i zacząłem wszystko to palić. Było to bardzo trudne, ponieważ zapisany papier nie chce się palić. Łamiąc sobie paznokcie darłem zeszyty, stojąc wciskałem je między polana, poruszałem pogrzebaczem ich karty. Od czasu do czasu popiół okazywał się silniejszy ode mnie, tłumił płomienie, ale walczyłem z nim i powieść ginęła, chociaż stawiała zaciekły opór. Migały dobrze mi znane słowa, stronice żółkły powoli, lecz niepowstrzymanie, ale nawet na pożółkłych nadal można było odczytać słowa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kiedy papier czerniał, w zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem.

Tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. Serce skoczyło mi do gardła, cisnąłem w płomienie ostatni zeszyt i pośpieszyłem, by otworzyć drzwi. Z sutereny do drzwi na podwórko prowadziły ceglane schodki. Potykając się podbiegłem do drzwi i cicho zapytałem:

— Kto tam?

Głos, jej głos, odpowiedział mi:

— To ja...

Nie pamiętam, jak sobie poradziłem z zamkiem i z łańcuchem. Kiedy tylko weszła do środka, przytuliła się do mnie, drżąca, cała mokra, miała mokre policzki i potargane włosy. Mogłem wymówić tylko jedno słowo:

— To ty... to ty?... — i głos mi się załamał, zbiegliśmy na dół.

Zdjęła w przedpokoju palto, szybko weszliśmy do pierwszego pokoju. Krzyknęła cicho, wyciągnęła z pieca gołymi rękami ostatni jeszcze nie spalony, zaledwie tlący się na krawędziach plik papierów i rzuciła go na podłogę. Dym natychmiast wypełnił pokój. Zadeptałem ogień, a ona opadła na kanapę i zaczęła płakać, niepohamowanie, spazmatycznie.

Kiedy się uspokoiła, powiedziałem:

— Znienawidziłem tę książkę i boję się. Jestem chory. Bardzo się boję.

Wstała i powiedziała:

— Boże, jakiś ty chory. I za co to, za co? Ale ja cię uratuję, ja cię uratuję. Co to się dzieje?

Widziałem jej oczy opuchnięte od dymu i płaczu, czułem jej zimne dłonie przesuwające się po moim czole.

— Wyleczę cię, wyleczę — mamrotała ściskając moje ramiona. — Napiszesz powieść od nowa. Jak mogłam, jak mogłam nie zostawić sobie choćby jednej kopii?

Zaciskała zęby z wściekłości, mówiła coś jeszcze, czego nie zrozumiałem. A potem zacisnęła wargi i zaczęła zbierać i rozprostowywać nadpalone kartki. Był to któryś rozdział ze środka powieści, nie pamiętam już który. Starannie złożyła kartki, owinęła je w papier, przewiązała wstążką. Wszystko, co robiła, świadczyło o jej zdecydowaniu i o tym, że zdołała się opanować. Poprosiła, żebym dał jej wina, a kiedy wypiła, powiedziała już spokojniej:

— Oto jak trzeba płacić za kłamstwo — mówiła — nie chcę już dłużej kłamać. Zostałabym z tobą nawet teraz, od razu, ale nie chcę tego załatwiać w taki sposób. Nie chcę, żeby do końca życia pamiętał, że uciekłam od niego w środku nocy. Nigdy nie zrobił mi najmniejszej krzywdy... Wezwano go nagle, w fabryce, w której pracuje, wybuchł pożar. Ale niedługo wróci. Wytłumaczę mu wszystko jutro rano, powiem, że kocham innego, i wrócę do ciebie już na zawsze. Ale odpowiedz mi, może ty tego wcale nie chcesz?

— Moja biedna, moja biedna — powiedziałem do niej. — Jednak nie dopuszczę do tego. Ze mną będzie źle i nie chcę, żebyś ginęła wraz ze mną.

— Tylko o to ci chodzi? — zapytała i zajrzała mi z bliska w oczy.

— Tylko o to.

Ożywiła się ogromnie, przytuliła do mnie, objęła mnie za szyję i powiedziała:

— Zamierzam zginąć wraz z tobą. Rano tutaj przyjdę.

I oto ostatnią rzeczą, którą pamiętam z mego życia, jest smuga światła padającego z przedpokoju, a w tej smudze jej potargane włosy, jej beret i jej oczy pełne zdecydowania. Pamiętam dotąd czarną sylwetkę w progu drzwi prowadzących na podwórze i ten biały rulon.

— Odprowadziłbym cię, ale nie mam już siły, by wracać samotnie, boję się.

— Nie bój się. Wytrwaj jeszcze te kilka godzin. Jutro rano tu przyjdę.

— To były ostatnie jej słowa, jakie usłyszałem w życiu...

— Cśśś! — chory nagle sam sobie przerwał i uniósł palec do góry. — Taka dziś niespokojna, księżycowa noc.

Zniknął na balkonie. Iwan usłyszał, że korytarzem przejeżdża wózek, ktoś chlipnął czy też jęknął cichutko.

Kiedy wszystko to ucichło, gość wrócił i oznajmił, że do stodwudziestki przybył nowy mieszkaniec. Przywieziono kogoś, kto nieustannie błaga, by mu oddano jego głowę. Obaj rozmówcy przez chwilę milczeli zalęknieni, ale potem odzyskali spokój i powrócili do przerwanej opowieści. Gość już otworzył usta, ale noc rzeczywiście była niespokojna. Na korytarzu stale słychać było jakieś głosy, więc gość zaczął mówić Iwanowi do ucha tak cicho, że to, co opowiedział, znane jest tylko poecie, wyjąwszy pierwsze zdanie:

— W kwadrans po jej wyjściu zapukali do mojego okna...

To, o czym chory szeptał Iwanowi na ucho, bardzo go najwidoczniej wzburzyło. Twarz mu drgała. W oczach trzepotał strach i gniew. Opowiadający wskazywał dłonią kędyś w stronę księżyca, który dawno już zniknął znad balkonu. Dopiero gdy ucichły wszelkie dobiegające z zewnątrz odgłosy, gość odsunął się od Iwana i zaczął mówić nieco głośniej:

— Tak więc późnym wieczorem w połowie stycznia, w tym samym paletku, ale z poobrywanymi guzikami, drżałem z zimna na moim podwórku. Za plecami miałem zaspy, w których zniknęły krzaki bzu, a przed sobą, w dole, moje okienka, w których spoza zasłon słabo przebijało światło. Przypadłem do pierwszego okienka, nasłuchiwałem — w moim pokoju grał patefon. To wszystko, co zdołałem usłyszeć, zobaczyć nie mogłem nic. Postałem tak przez chwilę, a potem zawróciłem do furtki i w zaułek. W zaułku hulała zamieć. Przestraszyłem się psa, który wpadł mi pod nogi, i uciekłem przed nim na drugą stronę ulicy. Zimno i strach, który teraz już mi zawsze towarzyszył, sprawiły, że popadłem w otępienie. Nie miałem dokąd pójść, najprościej, oczywista, byłoby rzucić się pod tramwaj na tej ulicy, którą przecinał mój zaułek. Widziałem w dali te oblodzone pudełka pełne światła, słyszałem ich obmierzły zgrzyt na mrozie. Ale, drogi mój sąsiedzie, cała rzecz polegała na tym, że strach owładnął każdą komórką mego ciała. Bałem się tramwaju zupełnie tak samo, jak przedtem tego psa. Tak, zapewniam pana, że nie ma w tym pawilonie cięższego przypadku niż mój!

— Ależ mógł pan przecież zawiadomić ją — powiedział Iwan, pełen współczucia dla nieszczęsnego chorego. — Poza tym ona przecież miała pańskie pieniądze. Przecież z pewnością je przechowała?

— Z pewnością je przechowała, w to nie wątpię. Ale pan mnie najwyraźniej nie rozumie. Lub też, mówiąc ściślej, nie mam już dawnego daru opowiadania. Zresztą nie bardzo mi go żal, bo nigdy mi już nie będzie potrzebny. Leżałby przed nią — gość popatrzył z przejęciem w ciemność — list z domu obłąkanych. A czyż na taki adres można pisywać listy?... Chory umysłowo!... Pan żartuje, mój przyjacielu! Miałbym ją unieszczęśliwić? Nie, do tego nie jestem zdolny.

Iwan nie znalazł na to odpowiedzi, ale milcząco współczuł swojemu gościowi i cierpiał wraz z nim. A on, umęczony tymi wspomnieniami, kiwał odzianą w czarną czapeczkę głową i mówił tak:

— Biedna kobieta... A zresztą mam nadzieję, że zapomniała o mnie...

— Może pan przecież wyzdrowieć... — nieśmiało powiedział Iwan.

— Mój przypadek jest nieuleczalny — spokojnie odpowiedział mu gość. — Kiedy Strawiński obiecuje mi, że przywróci mnie życiu, nie wierzę mu. To człowiek ludzki i po prostu chce mnie pocieszyć. Nie przeczę zresztą, że czuję się teraz znacznie lepiej. Tak, a więc na czym to stanęliśmy? Mróz, te pędzące tramwaje... Wiedziałem, że właśnie otwarto te klinikę, i poszedłem do niej pieszo przez całe miasto. To było szaleństwo! W polu z pewnością bym zamarzł, ale ocalił mnie przypadek. Zepsuła się ciężarówka, podszedłem do kierowcy, to było ze cztery kilometry za miastem, i kierowca, ku memu najwyższemu zdumieniu, użalił się nade mną. Wóz jechał w tym kierunku. Kierowca zabrał mnie. Szczęśliwie skończyło się na tym, że odmroziłem sobie palce lewej stopy. Wyleczono mi je zresztą. I oto jestem tutaj już czwarty miesiąc. I wie pan co, uważam, że tu jest zupełnie nieźle. Tylko nie trzeba sobie, drogi sąsiedzie, zaprzątać głowy wielkimi planami, niech mi pan wierzy! Ja, na przykład, chciałem przewędrować cały świat. Ale cóż, okazało się, że wypadło inaczej. Widzę stąd tylko bardzo nieznaczny kawałek tego świata. Myślę zresztą, że nie najlepszy jego kawałek, ale, powtarzam, to nie jest takie straszne. Teraz zbliża się lato, Praskowia Fiodorowna mówi, że balkon obrośnie bluszczem. Te klucze bardzo zwiększyły moją swobodę ruchów. Nocami będzie świecił księżyc. Ach, księżyc już zaszedł! Robi się chłodno. Już po północy. Czas na mnie.

— Proszę, niech mi pan powie, jak to było dalej z Jeszuą i Piłatem — poprosił Iwan. — Błagam pana, tak bym chciał się tego dowiedzieć.

— O, nie, o, nie — wzdrygając się boleśnie odpowiedział gość. — Nie mogę myśleć spokojnie o mojej powieści. Natomiast pana znajomy z Patriarszych Prudów zrobiłby to znacznie lepiej niż ja. Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.

Nim się Iwan opamiętał, cichutko zadźwięczała zamykana krata i gość zniknął.

 

14. CHWAŁA KOGUTOWI!

Rimski, jak to się mówi, nie wytrzymał nerwowo i nie doczekawszy się, aż skończą spisywanie protokołu, uciekł do swojego gabinetu. Siedział za biurkiem i patrzył zaczerwienionymi oczyma na leżące przed nim magiczne czerwonce. Dyrektor finansowy miał już zupełną sieczkę w głowie. Z budynku Varietes publika hurmem waliła na ulicę. Nadzwyczaj wyostrzony słuch Rimskiego wyłowił nagle wyrazisty trel milicyjnego gwizdka. Taki gwizd nigdy nie zapowiada niczego dobrego. A kiedy gwizd ów powtórzył się po kilkakroć, kiedy pośpieszył mu w sukurs drugi gwizdek, jeszcze bardziej przeciągły, jeszcze bardziej władczy, kiedy potem dołączyły się do nich głośne śmiechy, a nawet jakieś obelżywe wrzaski, dyrektor zrozumiał od razu, że na ulicy odbywa się jakaś awantura, jakiś skandal, jakaś sprośność. Zrozumiał też, że, ku najwyższemu jego niezadowoleniu, to, co się teraz dzieje, pozostaje w najściślejszym związku z obrzydliwym występem czarnego maga i jego asystentów.

Przewidujący dyrektor bynajmniej się nie mylił. Skoro tylko wyjrzał przez okno, które wychodziło na Sadową, twarz mu się wykrzywiła i nie tyle wyszeptał, ile syknął:

— Wiedziałem, że tak się to skończy!

W silnym świetle jasnych ulicznych latarń zobaczył w dole na trotuarze damę w samej halce i we fioletowych reformach. Co prawda, dama miała jeszcze kapelusz na głowie i parasolkę w dłoni. Wokół owej nieopisanie zażenowanej damy, która na przemian to kucała, to znów usiłowała dokądś biec, kłębił się i chichotał tłum. Chichot tłumu sprawił, że dyrektorowi finansowemu ciarki przebiegły po grzbiecie. Nie opodal damy podrygiwał jakiś obywatel, usiłując zedrzeć z siebie letni paltocik, ale ze zdenerwowania nie mógł sobie poradzić z ręką, która uwięzia w rękawie.

Krzyki i gromkie śmiechy dobiegały także z innego miejsca, mianowicie od lewego podjazdu, i dyrektor zwróciwszy głowę w tę stronę zobaczył inną damę, w różowej kombinacji. Dama owa uciekła z jezdni na chodnik, usiłując ukryć się pod arkadami, ale wysypująca się z teatru publiczność przegradzała jej drogę i nieszczęsna ofiara własnej lekkomyślności oraz umiłowania strojów, wyprowadzona w pole przez firmę bezwstydnego Fagota, marzyła tylko o jednym — żeby zapaść się pod ziemię. Świdrując gwizdem powietrze ruszył ku nieszczęsnej milicjant, a za nim śpieszyli jacyś rozradowani młodzi ludzie w cyklistówkach. To właśnie oni zarykiwali się ze śmiechu i obelżywie pokrzykiwali.

Chudy wąsaty dorożkarz pędem podjechał do pierwszej rozebranej i ściągnął lejce kościstej dychawicznej chabety. Twarz wąsacza uśmiechała się radośnie.

Rimski rąbnął się pięścią w głowę, splunął i odskoczył od okna. Przez czas jakiś siedział przy stole, nasłuchiwał, co się dzieje na ulicy. Gwizdki w różnych miejscach osiągnęły apogeum, potem zaczęły słabnąć. Ku zdumieniu Rimskiego skandal likwidowano zadziwiająco szybko.

Trzeba było coś robić, trzeba było wypić do dna gorzki kielich odpowiedzialności. Telefony w czasie ostatniej części koncertu zaczęły działać, trzeba było dzwonić, zawiadamiać o tym, co zaszło, prosić o pomoc, wykręcać się, zwalać wszystko na Lichodiejewa, wybraniać siebie i tak dalej. Tfu, diabli nadali!...

Zdenerwowany dyrektor po dwakroć kładł dłoń na słuchawce i po dwakroć ją cofał. I nagle w martwej ciszy gabinetu sam telefon się rozdzwonił prosto w nos dyrektorowi finansowemu, który zadrżał — zrobiło mu się zimno. „Jednak nieźle zszarpałem sobie nerwy” — pomyślał i podniósł słuchawkę. Ale zaraz odskoczył od niej jak oparzony i zrobił się bielszy niż papier. Spokojny, przymilny, a zarazem sprośny głos kobiecy szeptał w słuchawce:

— Rimski, lepiej nigdzie nie dzwoń, bo będzie źle...

I już w słuchawce nie było nikogo. Czując, że przechodzi go mrowie, dyrektor odłożył słuchawkę i nie wiedzieć czemu spojrzał w znajdujące się za jego plecami okno. Przez rzadkie, pokryte wątłą jeszcze zielenią gałęzie klonu zobaczył w przejrzystym obłoku biegnący księżyc. Coś przykuło wzrok Rimskiego do tych gałęzi, patrzył na nie, a im dłużej patrzył, tym większy ogarniał go strach.

W końcu dyrektor z trudem zmusił się do tego, żeby się odwrócić od księżycowego okna, i wstał. O tym, żeby dzwonić gdziekolwiek, nie było już teraz mowy, dyrektor myślał tylko o jednym — jak by tu czym prędzej wyjść z teatru.

Nasłuchiwał — w budynku panowała cisza. Zrozumiał, że już od dawna na całym pierwszym piętrze jest tylko on jeden, i kiedy to sobie uświadomił, owładnął nim nieprzezwyciężony, dziecinny strach. Nie mógł bez drżenia myśleć o tym, że będzie oto musiał iść samotnie przez puste korytarze i schodzić po schodach. Gorączkowo chwycił leżące na stole czerwonce hipnotyzerów, schował je do teczki i odkaszlnął, żeby choć odrobinę dodać sobie odwagi. Kaszel wypadł ochryple i cicho.

I wtedy wydało mu się, że spod drzwi gabinetu wionęło wilgotną zgnilizną. Dreszcz przeszedł dyrektorowi finansowemu po krzyżu. W dodatku znienacka zaczął bić zegar — wybijał północ. I nawet to bicie zegara przyprawiało dyrektora o dreszcze. Ale definitywnie zamarło mu serce, kiedy usłyszał, że w zamku yale powolutku obraca się klucz. Kurczowo wczepił w teczkę zimne, zwilgotniałe dłonie, czuł, że jeżeli jaszcze przez chwilą potrwa ten szmer w dziurce od klucza, to nie wytrzyma i przeraźliwie wrzaśnie.

Wreszcie drzwi poddały się czyimś wysiłkom, otworzyły się i bezszelestnie wszedł do gabinetu Warionucha. Rimski opadł na fotel, bowiem ugięły się pod nim nogi. Nabrawszy do płuc powietrza uśmiechnął się, jak gdyby przymilnie, i cicho powiedział:

— Boże, jakżeś ty mnie przestraszył...

Tak, to nieoczekiwane pojawienie się Warionuchy każdego mogło przestraszyć, ale jednocześnie sprawiło ono dyrektorowi wielką radość — w tej zawikłanej sprawie odnalazł się koniec jednej przynajmniej nitki.

— No, mówże prędzej! No! no! — czepiając się tej nitki wychrypiał Rimski. — Co to wszystko ma znaczyć?!

— Przepraszam cię bardzo — zamykając drzwi głucho odpowiedział przybysz. — Myślałem, że już cię nie ma.

I Warionucha nie zdejmując kaszkietu podszedł do fotela i zasiadł po drugiej stronie biurka.

Trzeba tu zaznaczyć, że w odpowiedzi Warionuchy dało się wyczuć coś nieuchwytnego, lecz dziwnego. Coś, co od razu wychwycił dyrektor, którego wrażliwość śmiało mogła konkurować z najczulszymi sejsmografami. Jakże to tak? Więc po co Warionucha szedł do gabinetu dyrektora finansowego, skoro sądził, że go tam nie ma? Przecież, po pierwsze, ma własny gabinet. A po drugie — którymkolwiek wejściem wszedł Warionucha do budynku, nieuniknianie musiał spotkać jednego ze stróżów nocnych, a wszystkim im zostało zapowiedziane, że dyrektor zostanie nieco dłużej w swoim gabinecie. Ale dyrektor nie zastanawiał się długo nad tą dziwną okolicznością — nie to mu było w głowie.

— Dlaczegoś nie zadzwonił? Co ma znaczyć ta cała heca z Jałtą?

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.