Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 13 страница



Wówczas zaróżowiła się twarz gościa, gość wstał, skłonił się procuratorowi i powiedział:

— Spełniam jedynie mój obowiązek w służbach imperatora.

— Chciałbym jednak prosić — ciągnął hegemon — o to, byś odrzucił propozycję awansu z przeniesieniem gdzie indziej, jeśli zostanie ci ona uczyniona, i abyś pozostał przy mnie. Za nic nie chciałbym rozstawać się z tobą. Niechaj cię wynagrodzą w jakiś inny sposób.

— Jestem szczęśliwy, że służę pod twymi rozkazami, hegemonie.

— Bardzo to dla mnie miłe. Zatem — sprawa druga. Chodzi o tego... jakże mu tam... Judę z Kiriatu.

Tu gość wystrzelił w procuratora swoje spojrzenie i, jak przystało, zaraz je zgasił.

— Powiadają, że — ciągnął procurator ściszywszy glos — otrzymał pieniądze za to jakoby, że tak serdecznie podjął tego szaleńca.

— Otrzyma je dopiero — sprostował cicho komendant tajnej służby.

— Czy to duża suma?

— Nikt tego wiedzieć nie może, hegemonie.

— Nawet ty? — powiedział hegemon i w jego zdziwieniu zabrzmiała pochwała.

— Nawet ja, niestety — spokojnie odpowiedział gość. — Ale wiem na pewno, że otrzyma te pieniądze dzisiejszego wieczora. Został na dzisiaj wezwany do pałacu Kajfasza.

— Ach, cóż to za chciwy starzec, ten kiriatczyk! — zauważył z uśmiechem procurator. — Bo to przecież starzec, prawda?

— Procurator nigdy się nie myli, tym razem jednak się omylił — uprzejmie odparł gość — człowiek z Kiriatu jest młody.

— O! Czy mogę prosić o bliższą charakterystykę? Czy to fanatyk?

— O nie, procuratorze!

— Ta—ak... Cóż jeszcze?

— Jest bardzo przystojny.

— A oprócz tego? Ma może jakąś słabość?

— Trudno jest wiedzieć wszystko o każdym mieszkańca tak dużego miasta, procuratorze...

— O, nie, nie, Afraniuszu! Proszę, nie pomniejszaj swoich zasług.

— Ma on pewną słabość, procuratorze! — gość zrobił małą pauzę. — Ma słabość do pieniędzy.

— A czym się zajmuje?

Afraniusz wzniósł oczy ku górze, zastanowił się i odpowiedział:

— Pracuje w kantorze wymiany, który należy do jednego z jego krewnych.

— Ach, tak, tak, tak, tak — procurator zamilkł, rozejrzał się, czy nikogo nie ma pod kolumnadą, a potem powiedział cicho: — A więc, chodzi o to, że doniesiono mi, iż zostanie on tej nocy zasztyletowany.

Usłyszawszy to, gość nie tylko obrzucił procuratora osobliwym swoim spojrzeniem, ale nawet zatrzymał je przez chwilę na rozmówcy, a potem powiedział:

— Zbyt pochlebny był twój sąd o mnie, procuratorze. Uważam, że nie zasługuję na to, abyś donosił o mnie Rzymowi. Mnie nic o tym nie wiadomo.

— Zasługujesz na najwyższe nagrody — odparł procurator. — Wiem jednak, że ten młody człowiek ma być dzisiejszej nocy zasztyletowany.

— Ośmielam się zapytać, od kogo pochodzą te wiadomości.

— Wybacz, że tego na razie nie zdradzę, tym bardziej że to wiadomości przypadkowe, niepewne i niejasne. Mam jednak obowiązek przewidzieć wszystko. Tego wymaga ode mnie mój urząd, a ja wierzę przede wszystkim moim przeczuciom, bo one nigdy mnie jeszcze nie zawiodły. Z raportu zaś, który otrzymałem, wynika, że ktoś z potajemnych przyjaciół Ha-Nocri, oburzony potworną zdradą tego wekslarza, zmawia się ze swymi kompanami, zamierzając zabić go dzisiejszej nocy, a pieniądze, które otrzymał za to, że zaprzedał gamalijczyka, podrzucić arcykapłanowi z notatką: „Zwracam przeklęte pieniądze”.

Komendant tajnej służby nie rzucał już więcej na hegemona swoich nieoczekiwanych spojrzeń, przymknąwszy oczy słuchał jego słów, a Piłat ciągnął:

— Pomyśl, proszę, czy przyjemnie będzie arcykapłanowi, kiedy w świąteczną noc otrzyma taki prezent?

— Czy przyjemnie? — odpowiedział uśmiechając się gość. — Sądzę, procuratorze, że to wywoła ogromny skandal.

— Jestem tego samego zdania. Dlatego właśnie chciałbym, byś zajął się tą sprawą, to znaczy, byś uczynił wszystko, co leży w twej mocy, by uchronić Judę z Kiriatu.

— Rozkaz twój zostanie spełniony — zaczął mówić Afraniusz — ale muszę cię, hegemonie, uspokoić. Zamysł zbrodniarzy jest nader trudny do wykonania. Proszę tylko pomyśleć — gość obejrzał się mówiąc, po czym ciągnął dalej — muszą wyśledzić człowieka, zabić go, w dodatku muszą się dowiedzieć, ile dostał i potem znaleźć sposób zwrócenia pieniędzy Kajfaszowi. I wszystko to w ciągu jednej nocy? Dzisiejszej nocy?

— A jednak zasztyletują go dzisiaj — powtórzył z uporem Piłat. — Mam takie przeczucie, powiadam ci! Nie zdarzyło się jeszcze, żeby przeczucie mnie zawiodło — i grymas wykrzywił twarz procuratora, hegemon ostro zatarł ręce.

— Rozkaz — służbiście powiedział gość, wstał, wyprostował się i nagle zapytał surowo: — A zatem zasztyletują go, hegemonie?

— Tak — odpowiedział mu Piłat. — Pokładam nadzieję jedynie w twojej zadziwiającej wszystkich sprawności.

Gość obciągnął ciężki pas pod płaszczem i powiedział:

— Bądź pozdrowiony!

— No, tak! — zawołał niezbyt głośno Piłat. — Na śmierć zapomniałem. Przecież jestem twoim dłużnikiem!...

Gość zdziwił się.

— Doprawdy, procuratorze, nic mi nie jesteś winien.

— Ależ jak to! W czasie mego wjazdu do Jeruszalaim, pamiętasz, ten tłum żebraków... chciałem jeszcze rzucić im trochę pieniędzy, ale już nie miałem i tyś mi ich użyczył!

— O, procuratorze, to drobiazg!

— Należy pamiętać także o drobiazgach. — Piłat odwrócił się, uniósł płaszcz, który leżał na tronie za jego plecami, wyjął spod niego skórzany woreczek i podał go gościowi. Ów skłonił się, kiedy go odbierał, i schował sakiewkę pod płaszczem.

— Czekam — powiedział Piłat — na raport o pogrzebaniu ciał, a także w sprawie tego Judy z Kiriatu, jeszcze dzisiejszej nocy, słyszysz, Afraniuszu — jeszcze dziś. Straży polecić, by mnie obudzono, skoro tylko nadejdziesz. Będę czekał.

— Vale, procurator! — powiedział komendant tajnej służby, odwrócił się i wyszedł spod kolumnady. Słychać było chrzęst mokrego piasku pod jego stopami, potem stukot jego butów po marmurze pomiędzy lwami, potem zniknęły jego nogi, potem tułów, wreszcie kaptur. Dopiero wtedy procurator zauważył, że słońce już zaszło i że zapadł mrok.

 

26. ZŁOŻENIE DO GROBU

Może to właśnie ów mrok sprawił, że procurator tak bardzo się zmienił. Jak gdyby w oczach się postarzał, przygarbił, wydawać się mogło, że ogarnia go trwoga. W pewnej chwili rozejrzał się i drgnął, nie wiedzieć czemu, kiedy spojrzał na pusty tron, na którego oparciu leżał płaszcz. Nadeszła świąteczna noc, grały swój koncert wieczorne cienie i zmęczonemu procuratorowi przywidziało się zapewne, że ktoś siedzi na tym pustym tronie. Procurator nie oparł się małoduszności, obmacał płaszcz, odłożył go i zaczął spiesznie przechadzać się pod kolumnada, to zacierał ręce, to podbiegał do stołu i chwytał puchar to znów zatrzymywał się i bezmyślnie wpatrywał w mozaikę posadzki, jak gdyby usiłował odczytać z niej jakieś inskrypcje...

Zawracając po raz któryś, zatrzymał się nagle i gwizdnął. Na ów gwizd rozległo się w mroku basowe naszczekiwanie i wbiegł z ogrodu pod kolumnadę ogromny szary pies o zaostrzonych uszach, w obroży nabijanej złoconymi blaszkami.

— Banga, Banga — zawołał cicho procurator.

Pies stanął na dwóch łapach, przednie położył swemu panu na ramionach, o mało nie przewracając go na ziemię, i polizał go po policzku. Procurator usiadł na tronie. Banga wysunąwszy ozór ziając położył się u stóp swego pana, ślepia jego wyrażały radość z tego, że skończyła się burza, jedyna w świecie rzecz, której bał się ten nieustraszony pies, a także z tego, że pies jest znowu tutaj, obok człowieka, którego kocha, szanuje i uważa za najpotężniejszą istotę na świecie, za pogromcę wszystkich innych ludzi, obok człowieka, dzięki któremu pies także może czuć się stworzeniem uprzywilejowanym, wywyższonym i niezwykłym. Ale ległszy u jego stóp, i nawet nie patrząc na swego pana, tylko w wieczerniejący ogród, pies od razu pojął, że pana spotkało nieszczęście. Pokręcił się więc, wstał, zaszedł z boku i położył pysk i przednie łapy na kolanach procuratora wilgotnym piaskiem brudząc poły jego płaszcza. Poczynania Bangi miały zapewne oznaczać, że pies chce pocieszyć swego pana i gotów jest wraz z nim stawić czoła przeciwnościom. Próbowały to wyrazić i zezujące na pana ślepia, i postawione wyostrzone uszy. I tak razem, pies i człowiek kochający się nawzajem, witali pod kolumnadą noc święta.

Tymczasem gość procuratora miał mnóstwo do zrobienia. Opuściwszy górny taras przed kolumnadą zszedł po schodach na następny taras ogrodów, skręcił w prawo i doszedł do mieszczących się na terenie pałacu koszar. To właśnie w tych koszarach kwaterowały owe dwie centurie: manipuł, który przyszedł na święto do Jeruszalaim wraz z procuratorem, a także tajna straż procuratora, która znajdowała się pod rozkazami gościa. Gość niedługo zabawił w koszarach, nie dłużej niż dziesięć minut, ale po upływie tych dziesięciu minut wyjechały z koszarowego podwórza trzy wozy wyładowane łopatami i kilofami, na jednym z wozów stała także beczka z wodą. Wozom towarzyszyło piętnastu konnych w szarych płaszczach. Eskortowane przez nich wozy wyjechały z terenu pałacu przez tylną bramę, skierowały się na zachód, przejechały przez bramę w murze miejskim, dojechały ścieżką do traktu na Betlejem, pojechały tym traktem na północ, do skrzyżowania dróg przy bramie Hebronu, a stamtąd traktem na Jafę, tym samym, którym za dnia sunęła procesja ze skazańcami. Było już podówczas ciemno, a nad horyzontem wydźwignął się księżyc.

Wkrótce po odjeździe wozów i towarzyszącego im oddziałku wyjechał konno z pałacu także i gość procuratora przebrany w ciemny zniszczony chiton. Gość nie pojechał jednak za miasto, lecz do miasta. Po pewnym czasie można było zobaczyć, jak podjeżdżał do twierdzy Antoniusza w północnej części miasta, twierdza ta sąsiadowała z wielką świątynią. W twierdzy gość także nie zabawił długo, stamtąd zaś ślad jego prowadził do Dolnego Miasta, do jego krzywych, splątanych zaułków. Gość przyjechał tu oklep na mule.

Dobrze znał miasto i bez trudu odnalazł ulicę, której szukał. Nazywano tę ulicę Grecką, ponieważ znajdowało się przy niej kilka greckich sklepów, a wśród nich jeden, w którym sprzedawano dywany. Przed tym właśnie sklepem gość zatrzymał swego muła, zsiadł i przywiązał zwierzę do pierścienia przy drzwiach. Sklep był już zamknięty. Gość wszedł w znajdujące się obok wejścia do sklepu drzwiczki i znalazł się na niewielkim kwadratowym podwórzu obudowanym z trzech stron szopami. Na podwórzu skręcił za węgieł, znalazł się przed obrośniętym bluszczem tarasem domu mieszkalnego, rozejrzał się. Zarówno w domu, jak w szopach było ciemno, nie zapalono jeszcze światła. Gość zawołał cicho:

— Nisa!

Na to wołanie skrzypnęły drzwi i w półmroku wieczora ukazała się na tarasie młoda kobieta z odsłoniętą głową. Przechyliła się przez poręcz, lękliwie wpatrywała się w mrok, chciała zobaczyć, kto przyszedł. Poznawszy przybysza uśmiechnęła się doń na powitanie, skinęła głową, pomachała ręką.

— Jesteś sama? — cicho zapytał po grecku Afraniusz.

— Sama — szepnęła stojąca na tarasie — mąż pojechał rano do Caesarei — tu kobieta obejrzała się na drzwi i dorzuciła szeptem — ale jest w domu służąca. — I zrobiła gest, który był zaproszeniem do wejścia.

Afraniusz rozejrzał się i wszedł na kamienne schodki. Potem oboje zniknęli wewnątrz domku. Afraniusz był u tej kobiety zupełnie krótko, z pewnością nie dłużej niż pięć minut. Potem opuścił dom, zszedłszy z tarasu nasunął kaptur na oczy i wyszedł na ulicę. Po domach zapalano właśnie szabaśniki, przedświąteczny tłok na ulicach był już bardzo wielki i Afraniusz na swoim mule zginął w rzece przechodniów i jeźdźców. Nikt nie wie, dokąd pojechał stamtąd.

Natomiast kobieta, którą Afraniusz nazwał Nisą, zaczęła się przebierać, kiedy wyszedł, spieszyła się przy tym bardzo. Ale chociaż z trudem odnajdowała w ciemnym pokoju potrzebne jej rzeczy, nie zapalała świecznika ani nie wzywała służącej. Dopiero gdy była gotowa i miała już na głowie ciemny czepek, rozległ się w domku jej głos:

— Gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz, że poszłam do Enanty.

Dało się słyszeć w ciemności pomrukiwanie starej służącej:

— Do Enanty? Ciągle tylko ta Enanta! Przecież mąż zakazał do niej chodzić! To rajfurka, ta twoja Enanta! Powiem ja mężowi...

— No, no, no, milcz lepiej — powiedziała Nisa i wyśliznęła się z domu jak cień. Sandały jej zastukotały po kamiennych płytach podwórka. Służąca mamrocząc coś zamknęła drzwi od tarasu. Nisa opuściła dom.

W tym samym czasie w innym zaułku Dolnego Miasta, w krętym zaułku schodzącym stopniami ku jednemu ze stawów miejskich, z furtki niepokaźnego domku, którego okna wychodziły na podwórze, a ślepa tylna ściana na zaułek, wyszedł młody człowiek ze starannie przystrzyżoną bródka, w białym opadającym na ramiona kefi, w nowym, odświętnym błękitnym tallifie obramowanym u dołu kutasikami, w nowiuteńkich poskrzypujących sandałach. Ów przystojny młodzieniec o orlim nosie, wystrojony jak na wielkie święto, szedł dziarsko, wyprzedzał przechodniów śpieszących do domów, by zasiąść do świątecznego stołu, patrzył, jak jedno po drugim zapalają się okna. Młody człowiek poszedł wiodącą wzdłuż targowiska ulicą w stronę pałacu arcykapłana Kajfasza położonego u stóp wzgórza, na którym stała świątynia.

Wkrótce potem można było zobaczyć, jak wchodził do bramy pałacu Kajfasza. A jeszcze nieco później — jak opuszczał ów pałac.

Odwiedziwszy pałac, w którym płonęły już świeczniki i pochodnie, gdzie trwała świąteczna krzątanina, młody człowiek szedł jeszcze raźniej, jeszcze bardziej dziarsko, szedł z powrotem, w stronę Dolnego Miasta. Na rogu, tam gdzie ulica wychodziła na plac targowy, wyprzedziła go w tłoku zwiewna kobieta idąca krokiem jak gdyby tanecznym, kobieta w nasuniętym na same oczy czarnym kekryphalos. Wyprzedzając przystojnego młodzieńca kobieta ta na sekundę zsunęła czepek nieco wyżej, rzuciła na młodego człowieka spojrzenie, ale nie zwolniła kroku, przeciwnie, przyśpieszyła, jak gdyby chciała uciec przed tym, którego wyprzedziła.

Młody człowiek zauważył ją, co więcej — rozpoznał, a poznawszy drgnął, zatrzymał się, z niedowierzaniem popatrzył w jej ślad i natychmiast popędził za nią. O mało nie przewróciwszy jakiegoś niosącego dzban przechodnia dogonił kobietę i ciężko dysząc z podniecenia zawołał:

— Nisa!

Kobieta odwróciła się, zmrużyła oczy, jej twarz przybrała chłodny wyraz niezadowolenia, oschle odpowiedziała po grecku:

— Ach, to ty, Juda! Nie poznałam cię w pierwszej chwili. To zresztą lepiej. Mówi się u nas, że ten, którego nie poznano, będzie bogaty...

Tak podniecony, że serce tłukło mu się jak ptak okryty czarnym kekryphalos, Juda, lękając się, by nikt z przechodniów go nie dosłyszał, zapytał urywanym szeptem:

— Dokąd idziesz, Nisa?

— Po co miałbyś to wiedzieć? — odpowiedziała Nisa zwalniając kroku i patrząc na Judę wyniośle.

Wówczas w głosie Judy dała się słyszeć jakaś dziecinna nutka, szeptał zmieszany:

— Jakże to tak... Przecież umówiliśmy się.... Chciałem wstąpić do ciebie, mówiłaś przecież, że przez cały wieczór będziesz w domu...

— Ach, nie, nie — odpowiedziała Nisa i kapryśnie odęła dolną wargę, co sprawiło, że Judzie wydało się, iż jej twarz, najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział, stała się jeszcze piękniejsza — zaczęłam się nudzić. Wy macie święto, a ja co mam robić? Siedzieć i słuchać, jak wzdychasz na tarasie? I w dodatku lękać się, czy służąca nie powie mu o tym? O, nie, nie, postanowiłam pójść za miasto i posłuchać słowików.

— Jak to: za miasto? — zapytał zdetonowany Juda. — Sama?

— Oczywiście, że sama — odpowiedziała Nisa.

— Pozwól sobie towarzyszyć — poprosił Juda. Zapierało mu dech w piersiach. Myśli zmąciły mu się, zapomniał o bożym świecie, patrzył błagalnie w błękitne oczy Nisy, które teraz wydawały się czarne.

Nic na to nie odpowiedziała i przyspieszyła kroku.

— Czemu milczysz, Nisa? — żałośliwie zapytał Juda dostosowując się do jej kroku.

— A nie będę się z tobą nudziła? — zapytała nagle Nisa i stanęła. Wówczas myśli Judy zupełnie się już splątały.

— No, dobrze — uległa wreszcie Nisa. — Chodźmy.

— Ale dokąd, dokąd?

— Poczekaj... Wejdźmy na to podwórko, tam się zastanowimy, bo się boję, że zobaczy mnie ktoś ze znajomych, a potem powiedzą mężowi, że byłam na ulicy z kochankiem.

Nisa i Juda zniknęli z targowiska, szeptali do siebie w bramie jakiegoś podwórza:

— Idź na plantację oliwek — szeptała Nisa naciągając czepek na oczy i odwracając się plecami do jakiegoś człowieka, który wchodził właśnie do bramy niosąc wiadro — w Getsemani, za Kedronem, wiesz gdzie?

— Tak, tak, tak...

— Ja pójdę pierwsza — ciągnęła Nisa — ale nie depcz mi po piętach, idź osobno. Ja pójdę pierwsza... Kiedy przejdziesz przez potok... Wiesz, gdzie jest grota?

— Wiem, wiem...

— Miniesz wytłaczarnię oliwek, pójdziesz w górę i skręcisz do groty. Ja już tam będę. Ale nie waż się iść teraz za mną, miej cierpliwość, poczekaj tutaj — z tymi słowami Nisa wyszła z bramy, jakby w ogóle nie rozmawiała z Juda.

Juda postał samotnie przez czas pewien, usiłował zebrać rozbiegane myśli. Była wśród nich także myśl o tym, jak wytłumaczy wobec rodziny swoją nieobecność przy świątecznym stole. Stał i wymyślał jakieś łgarstwo, ale w zdenerwowaniu niczego nie obmyślił jak należy ani nie przygotował sobie żadnego wykrętu i wyszedł powoli z bramy.

Zmienił kierunek, nie szedł już ku Dolnemu Miastu, ale zawrócił w stronę pałacu Kajfasza. W mieście rozpoczęło się już święto. W oknach wokół Judy płonęły światła, słychać już było także modlitwy. Spóźnieni przechodnie pędzili po jezdni osiołki, popędzali je batem i okrzykami. Nogi same niosły Judę i nie zauważył nawet, kiedy przesunęły się obok niego straszliwe, omszałe wieże Antoniusza, nie słyszał dobiegającego z twierdzy dźwięku trąb, nie zwrócił uwagi na konny patrol rzymski z pochodnią, której niespokojny blask oświetlił jego pierś.

Minąwszy wieżę Juda odwrócił się i zobaczył, że niezmiernie wysoko nad świątynią zapłonęły dwa gigantyczne pięcioramienne świeczniki. Ale i to Juda ledwie zauważył. Wydało mu się, że rozjarzyło się nad Jeruszalaim dziesięć niesłychanej wielkości zniczów, których blask konkurował ze światłem tego jednego jedynego, wznoszącego się coraz wyżej nad Jeruszalaim — miesiąca.

Nic go teraz nie interesowało, spieszył do bramy Getsemani, chciał jak najszybciej opuścić miasto. Niekiedy wydawało mu się, że dostrzega przed sobą wśród pleców i twarzy przechodniów taneczną figurkę, która go za sobą prowadzi. Ale było to złudzenie. Wiedział, że Nisa musiała go znacznie wyprzedzić. Przebiegł obok kantorów wymiany i znalazł się wreszcie przy bramie Getsemani. Choć płonął z niecierpliwości, musiał się jednak zatrzymać przed bramą. Do miasta wchodziły wielbłądy, za nimi wjeżdżał patrol syryjskich żołnierzy. Juda przeklął go w myśli...

Ale wszystko ma swój koniec. Niecierpliwy Juda był wreszcie za miejskimi murami. Na lewo od siebie zobaczył niewielki cmentarz, a przy nim kilka pasiastych namiotów pielgrzymów. Przeszedł zalaną księżycowym światłem, pełną kurzu drogę, skierował się w stronę potoku kedrońskiego, aby przejść na drugi jego brzeg. Woda bulgotała z cicha pod jego stopami. Przeskakując z kamienia na kamień znalazł się wreszcie na getsemańskim brzegu i zobaczył z radością, że prowadząca wzdłuż gajów droga jest pusta. Na wpół rozwalona brama plantacji oliwek była już niedaleko.

Judę, który wyszedł z dusznego miasta, odurzył zapach wiosennej nocy. Zza ogrodzenia gaju napływał od getsemańskich polan zapach mirtów i akacji.

Nikt nie strzegł bramy, nikogo w niej nie było i już w kilka minut później Juda biegł w tajemniczym cieniu wielkich rozłożystych drzew oliwnych. Droga wiodła pod górę. Wspinał się dysząc ciężko, od czasu do czasu wypadał z mroku na wzorzyste księżycowe dywany, które przypominały mu dywany widywane w sklepie zazdrosnego męża Nisy.

Jeszcze w chwilę później na polanie, na lewo od Judy, zamajaczyła wytłaczarnia oliwek z wielkim kamiennym kołem i sterta jakichś beczek. W gaju nie było nikogo, prace przerwano o zachodzie słońca, a teraz nad głową Judy grzmiały kląskające chóry słowicze.

Cel był już niedaleki. Juda wiedział, że w mroku po prawej ręce usłyszy lada chwila cichy szept spadającej w grocie wody. Tak się też stało, usłyszał go. Robiło się coraz chłodniej. Wtedy zwolnił kroku i cicho zawołał:

— Nisa!

Ale zamiast Nisy oderwała się od grubego pnia oliwki i wyskoczyła na drogę krępa męska sylwetka, w ręku mężczyzny coś błysnęło i zaraz zgasło. Juda krzyknął cicho, zawrócił i rzucił się do ucieczki, ale inny człowiek odcinał mu odwrót.

Ten pierwszy, z przodu, zapytał:

— Ileś dziś dostał? Mów, jeśli ci życie miłe! Nadzieja zaświtała w sercu Judy i zawołał z rozpaczą:

— Trzydzieści tetradrachm! Trzydzieści tetradrachm! Wszystko, co dostałem, mam przy sobie! Oto pieniądze! Bierzcie, ale nie zabijajcie!

Człowiek, który stał z przodu, błyskawicznie wydarł Judzie z ręki sakiewkę. W tejże chwili za plecami Judy wzniósł się nóż i wbił się pod łopatkę zakochanego. Juda zatoczył się do przodu, wyrzucił w powietrze dłonie o zakrzywionych palcach. Człowiek, który stał z przodu, przejął Judę na swój nóż — wbił go w serce Judy aż po rękojeść.

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.