Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIKANOR IWANOWICZ BOSY 5 страница



Bufetowy siedział nieruchomo, bardzo się postarzał. Ciemne kręgi otoczyły jego oczy, policzki mu obwisły, a dolna szczęka opadła.

— Zresztą, dość tych marzeń! — zawołał gospodarz. — Do rzeczy! Niech pan pokaże te kawałki papieru.

Zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni paczkę, wyciągnął ją i osłupiał — zawinięte w gazetę leżały czerwonce...

— Mój drogi, jest pan istotnie niezdrów — wzruszając ramionami powiedział Woland. Bufetowy uśmiechając się dziko wstał z taboretu.

— Aa... — powiedział jąkając się — a jeżeli one znowuż... tego...

— Hm... — zamyślił się artysta — wtedy niech pan znowu do nas przyjdzie. Serdecznie prosimy, jestem niezmiernie rad, że pana poznałem...

W tym momencie wyskoczył z gabinetu Korowiow, wczepił się w dłoń bufetowego, począł nią potrząsać błagając przy tym Andrzeja Fokicza, aby wszystkim, ale to wszystkim przekazał jego najserdeczniejsze pozdrowienia.

Z trudem zbierając myśli bufetowy ruszył do przedpokoju.

— Helia, odprowadź pana! — krzyczał Korowiow.

Znowu ta ruda i goła w przedpokoju! Bufetowy wślizgnął się w drzwi, pisnął „Do widzenia!” — i poszedł jak pijany. Zszedł trochę niżej, usiadł na stopniu, wyjął paczkę, sprawdził — czerwonce były na miejscu.

Wtedy z mieszkania na tym piętrze, na którym przysiadł, wyszła kobieta z zieloną torbą. Kiedy zobaczyła człowieka siedzącego na schodach i tępo wpatrzonego w czerwonce, uśmiechnęła się i powiedziała z zadumą:

— Co za dom! Ten też od samego rana pijany... Znowu wybili szybę na schodach!

Przyjrzała się bufetowemu uważniej i dodała:

— E, niektórzy, jak widzę, to siedzą na pieniądzach! Podzieliłbyś się ze mną, co?

— Odczep się, na miłość boską! — przeraził się bufetowy i raz—dwa schował banknoty. Kobieta roześmiała się.

— Całuj psa w nos, liczykrupo! Zażartowałam... — i poszła na dół.

Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz, i przekonał się, że na głowie go nie ma. Okropnie mu się nie chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez moment, zawrócił jednak i zadzwonił.

— Czego pan jeszcze chce? — zapytała przeklęta Helia.

— Zostawiłem kapelusz... — wyszeptał bufetowy wskazując swoją łysinę. Helia odwróciła się. Bufetowy splunął w myśli i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Helia podawała mu kapelusz i szpadę z ciemną rękojeścią.

— To nie moje... — szepnął bufetowy odpychając szpadę i pośpiesznie wkładając kapelusz.

— Czyżby pan przyszedł bez szpady? — zdziwiła się Helia.

Bufetowy coś odburknął i szybko poszedł na dół. W tym kapeluszu było mu, nie wiedzieć czemu, niewygodnie, za gorąco w głowę. Andrzej Fokicz zdjął kapelusz, podskoczył ze strachu i wydał cichy okrzyk — trzymał w ręku aksamitny beret z wyleniałym kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się.

W tejże sekundzie beret zamiauczał, przemienił się w czarnego kociaka, wskoczył z powrotem na głowę Andrzeja Fokicza i wszystkimi pazurami wpił się w jego łysinę. Bufetowy wydał histeryczny okrzyk zgrozy i popędził na dół, kociak zaś spadł mu z głowy i prysnął po schodach na górę.

Kiedy bufetowy znalazł się pod gołym niebem, pobiegł truchtem do bramy i na zawsze opuścił piekielny dom numer 302—A.

Dokładnie wiadomo, co się dalej działo z bufetowym. Kiedy wydostał się na ulicę, dziko rozejrzał się dokoła jak gdyby czegoś szukając. Po chwili był już po drugiej stronie ulicy, w aptece. Skoro tylko wyrzekł:

— Proszę mi powiedzieć...

Kobieta za ladą zawołała:

— Przecież pan ma całą głowę we krwi!

W pięć minut później bufetowy był już zabandażowany, wiedział już, że za najlepszych specjalistów od chorób wątroby uważa się profesorów Bernadskiego i Kuźmina, zapytał, do którego z nich bliżej, oczy zapłonęły mu radością, kiedy dowiedział się, że Kuźmin mieszka w sąsiednim podwórku, w maleńkiej białej willi, i w dwie minuty później znalazł się w owej willi.

Domek to był staroświecki, ale bardzo, bardzo sympatyczny. Bufetowy pamiętał, że pierwszą spotkaną tam osobą była zgrzybiała niania, która chciała zaopiekować się jego kapeluszem, ponieważ jednak Andrzej Fokicz takowego nie posiadał, niania poruszając bezzębnymi szczękami gdzieś sobie poszła.

Zamiast niej, pod lustrem, zdaje się że w łukowato sklepionym przejściu, objawiła się kobieta w średnim wieku i z miejsca oświadczyła, że zapisać do profesora może dopiero na dziewiętnastego, nie wcześniej. Bufetowy błyskawicznie znalazł jedyne wyjście. Spojrzał gasnącym wzrokiem gdzieś poza przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy osoby, i wyszeptał:

— Jestem śmiertelnie chory...

Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę bufetowego, zawahała się i powiedziała:

— Skoro tak... — i wpuściła bufetowego do poczekalni.

W tejże chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś złote binokle. Kobieta w fartuchu powiedziała:

— Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką.

Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina. Podłużny pokój nie miał w sobie nic lekarskiego, uroczystego ani strasznego.

— Co się panu stało? — przyjemnym głosem zapytał profesor Kuźmin, z niejakim niepokojem patrząc na zabandażowaną głowę Sokowa.

— Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła — odpowiedział bufetowy, zdziczałym wzrokiem wpatrując się w oszklone zdjęcie jakiejś grupy — że w lutym przyszłego roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka.

Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego fotela.

— Pan daruje, ale nie rozumiem... Czy pan... był u lekarza? Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę?

— U jakiego lekarza?... Zobaczyłby pan tego lekarza... — odpowiedział bufetowy i zaczął nagle szczękać zębami. — A na głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma... Niech pan plunie na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego... Rak wątroby — proszę go powstrzymać...

— Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!?

— Niech mu pan wierzy! — płomiennie poprosił bufetowy. — Już on dobrze wie, co mówi!

— Nic nie rozumiem! — wzruszając ramionami i odjeżdżając z fotelem od biurka mówił profesor. — Skądże ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie jest lekarz!

— Na sali numer cztery — odpowiedział Andrzej Fokicz.

Wtedy profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał: „Wariat, no, tego mi tu jeszcze brakowało...” Zapytał:

— Pije pan wódką?

— Nigdy do ust nie wziąłem — odpowiedział bufetowy.

W chwilę później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał mu brzuch. Należy tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie poweselał. Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a w każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów nowotworu, ale jeżeli... jeżeli nastraszony przez jakiegoś szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić wszystkie analizy...

Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy zanieść... Poza tym dał Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie.

— Ile jestem panu winien, profesorze? — subtelnym, drżącym głosem zapytał bufetowy wyciągając gruby portfel.

— Ile pan uważa — oschle odpowiedział profesor.

Bufetowy wyjął trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym miękkim ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił na czerwońcach pobrzękujący słupek owinięty w starą gazetę.

— A to co takiego? — zapytał Kuźmin i podkręcił wąsa.

— Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze — wyszeptał bufetowy. — Błagam, niech pan zatrzyma raka!

— Proszę natychmiast zabrać to złoto — powiedział dumny z siebie profesor. — Niech pan lepiej leczy nerwy. Proszę od razu jutro oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść zupełnie bez soli.

— Nawet zupy nie solić? — zapytał bufetowy.

— Niczego nie solić — polecił profesor.

— Ech! — czule patrząc na profesora, zabierając dziesiątki i sunąc tyłem w kierunku drzwi smętnie wykrzyknął bufetowy.

Pacjentów profesor tego wieczora miał niewielu, z nadejściem zmierzchu wyszedł ostatni z nich. Zdejmując fartuch profesor spojrzał na to miejsce, na którym bufetowy zostawił czerwonce, i zobaczył, że nie ma tam żadnych banknotów, leżą natomiast na biurku trzy etykietki z butelek „Abrau —Durso”.

— Diabli wiedzą, co to takiego! — zamruczał Kuźmin ciągnąc za sobą po podłodze fartuch i studiując papierki. — Okazuje się, że to był nie tylko schizofrenik, ale także oszust! Ale nie mogę zrozumieć, czego on mógł chcieć ode mnie? Czyżby przyszedł po skierowanie na analizę moczu? Oo! Na pewno ukradł palta! — i profesor rzucił się do przedpokoju zapominając włożyć w rękaw fartucha drugą rękę. — Pani Kseniu! — przenikliwym głosem krzyknął w drzwiach przedpokoju. — Niech pani sprawdzi, czy są palta?

Okazało się, że palta są. Ale za to, kiedy profesor zrzuciwszy nareszcie z siebie fartuch wrócił do biurka, stanął jak wryty nie mogąc oderwać oczu od biurka. Tam, gdzie przed chwilą leżały etykietki, siedział teraz czarny kociak—sierotka, pyszczek miał nieszczęśliwy i miauczał nad spodeczkiem mleka.

— Co to takiego, o Boże?! To przecież... — i Kuźmin poczuł chłód na karku.

Na cichy i żałosny okrzyk profesora przybiegła Ksenia Nikitiszna i z miejsca uspokoiła go zapewniając, że to któryś z pacjentów musiał podrzucić kotka, co się często przydarza profesorom.

— Powodzi się im na pewno nie najlepiej — wyjaśniła Ksenia Nikitiszna — no, a u nas, oczywiście...

Zaczęli się zastanawiać, kto by to mógł zrobić. Podejrzenie padło na staruszkę z wrzodem żołądka.

— Ona, oczywiście — mówiła Ksenia Nikitiszna — myśli: tak czy owak śmierć mi pisana, a kociaka szkoda.

— Przepraszam! — krzyknął Kuźmin. — A co z mlekiem?... Też staruszka przyniosła? Razem ze spodeczkiem, tak?

Przyniosła w buteleczce, a tu wylała na spodek — wytłumaczyła Ksenia Nikitiszna.

— W każdym razie proszę zabrać i kociaka, i spodek — powiedział Kuźmin i odprowadził Ksenię Nikitisznę do drzwi. Kiedy wrócił, sytuacja uległa już zmianie.

Wieszając fartuch na gwoździu profesor usłyszał śmiech na podwórku. Wyjrzał i oczywiście osłupiał. Przez podwórko biegła w stronę oficyny dama w samej tylko koszuli. Profesor wiedział nawet, jak się owa dama nazywa — Maria Aleksandrowna. Jakiś chłopiec śmiał się.

— Co to ma być? — powiedział z dezaprobatą Kuźmin.

W tym momencie za ścianą w pokoju jego córki patefon zagrał fokstrota „Alleluja” i w tejże chwili za profesorskimi plecami rozległo się ćwierkanie wróbla. Kuźmin odwrócił się i zobaczył, że po jego biurku skacze sobie ogromny wróbel.

„Hm... tylko spokojnie! — pomyślał profesor — ptak wleciał, kiedy odchodziłem od okna. Wszystko w porządku!” — zalecił sobie czując, że wszystko jest w najzupełniejszym nieporządku, i to głównie z powodu tego wróbla. Kiedy profesor przyjrzał mu się, od razu spostrzegł, że wróbel ten to nie jest zwyczajny wróbel. Obmierzły ptak chromał na lewą łapkę, najwyraźniej wymałpiał się, powłóczył nogą, wybijał synkopy, jednym słowem, tańczył fokstrota przy dźwiękach patefonu niczym pijany przy barze, zachowywał się tak po chamsku, jak tylko potrafił, i obelżywie patrzył na profesora.

Dłoń Kuźmina spoczęła na aparacie telefonicznym, profesor miał zamiar zadzwonić do swego kolegi Bourre'a, chciał go zapytać, co by też mogły oznaczać tego rodzaju wróbelki w wieku lat sześćdziesięciu i co to znaczy, jeżeli do tego nagle człowiekowi zaczyna się kręcić w głowie?

Tymczasem wróbel usiadł na ofiarowanym niegdyś profesorowi kałamarzu, napaskudził do niego (ja nie żartuję!), następnie wzbił się w górę, zawisł w powietrzu, po czym z rozpędu, dziobem niczym ze stali, uderzył w szkło fotografii przedstawiającej grono absolwentów uniwersytetu z roku 1894, rozbił to szkło na drobne kawałki i wyfrunął przez okno.

Profesor zmienił decyzję i zamiast zadzwonić do profesora Bourre'a zadzwonił do wypożyczalni pijawek, powiedział, że mówi profesor Kuźmin, i poprosił, by mu niezwłocznie przysłano pijawki do domu, Odłożył słuchawkę, znów odwrócił się do biurka i wrzasnął. Za biurkiem w czepku siostry miłosierdzia siedziała kobieta z torbą, a na torbie napisane było: „pijawki”. Krzyk wyrwał się profesorowi, kiedy spojrzał na usta kobiety — były to męskie usta, wykrzywione od ucha do ucha i sterczał z nich kieł. Oczy siostry były martwe.

— Pieniążki się schowa — męskim basem powiedziała siostra. — Po co mają się tu poniewierać — ptasią łapą zgarnęła etykietki i powoli rozpłynęła się w powietrzu.

Minęły dwie godziny. Profesor Kuźmin siedział na swoim łóżku w sypialni, pijawki wisiały mu na skroniach, za uszami i na szyi. W nogach łóżka siedział na jedwabnej kołdrze siwowąsy profesor Bourre, patrzył na Kuźmina ze współczuciem i pocieszał go, że wszystko to głupstwo. W oknie była już noc.

Nie wiemy, jakie jeszcze przedziwne rzeczy działy się w Moskwie tej nocy, i oczywiście nie zamierzamy tego dociekać, tym bardziej że czas już, abyśmy przeszli do drugiej części tej jakże prawdziwej opowieści. Za mną, czytelniku!

 

CZĘŚĆ DRUGA

19. MAŁGORZATA

Za mną, czytelniku! Któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? A niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język!

Za mną, czytelniku mój, podążaj za mną, a ja ci ukażę taką miłość!

O, nie! Mistrz był w błędzie, kiedy w lecznicy, gdy przemijała północna godzina, mówił Iwanowi z goryczą, że ona zapomniała go już. Tak stać się nie mogło. Oczywiście, że nie zapomniała o nim.

Zdradźmy przede wszystkim tajemnicę, której mistrz nie zechciał zdradzić Iwanowi. Ukochana mistrza miała na imię Małgorzata. Wszystko, co opowiadał o niej nieszczęsnemu poecie, było szczerą prawdą. Opisał swą ukochaną wiernie. Małgorzata była piękna i mądra. I jeszcze jedno trzeba tutaj dodać — można stwierdzić z całym przekonaniem, że jest wiele kobiet, które nie wiem co dałyby za to, aby zamienić się z Małgorzatą. Trzydziestoletnia bezdzietna Małgorzata była żoną wybitnego specjalisty, który w dodatku dokonał pewnego odkrycia o ogólnopaństwowym znaczeniu. Jej mąż był młody, przystojny, dobry, uczciwy i uwielbiał żonę. Małgorzata zajmowała z mężem całe piętro pięknej willi stojącej w ogrodzie przy jednej z uliczek w pobliżu Arbatu. Uroczy zakątek! Każdy może się o tym sam przekonać, jeśli tylko zechce się udać do owego ogrodu. Niechże się zwróci do mnie, ja mu podam adres, wskażę drogę, willa stoi do dziś.

Małgorzacie nigdy nie brakowało pieniędzy. Mogła kupić wszystko, na co miała ochotę. Wśród znajomych jej męża było wielu interesujących ludzi. Małgorzata nigdy nie dotknęła prymusa, nie zaznała udręk wspólnego mieszkania. Słowem... czy była szczęśliwa? Ani przez chwilę! Odkąd mając lat dziewiętnaście wyszła za mąż i trafiła do tej willi, nie zaznała szczęścia. O bogowie, o bogowie moi! Czegóż jeszcze brakowało tej kobiecie, w której oczach jarzyły się nieustannie jakieś niepojęte ogniki? Czegóż jeszcze trzeba było tej leciutko zezującej wiedźmie, która wtedy, na wiosnę, niosła bukiet mimozy? Nie wiem, nie mam pojęcia. Mówiła zapewne prawdę — potrzebny był jej on, mistrz, a wcale nie żadna gotycka willa ani własny ogródek, ani pieniądze. Mówiła prawdę — ona go kochała.

Nawet mnie, rzetelnemu sprawozdawcy, ale przecież człowiekowi postronnemu, serce się ściska, kiedy pomyślę, co czuła Małgorzata, kiedy następnego dnia przyszła do domku mistrza (na szczęście nie zdążywszy się rozmówić z mężem, który nie wrócił w zapowiedzianym terminie) i dowiedziała się, że mistrza już nie ma. Zrobiła wszystko, żeby czegokolwiek się o nim dowiedzieć, i, rzecz jasna, nie dowiedziała się niczego. Wróciła więc do willi i mieszkała tam nadal. Ale skoro tylko z trotuarów i z jezdni zniknął brudny śnieg, skoro tylko zadął w lufciki niespokojny, niosący lekki zapach zgnilizny, wiosenny wiatr, Małgorzata zatęskniła silniej niż w zimie. Często długo i gorzko płakała potajemnie. Nie wiedziała, kogo kocha — żywego czy zmarłego? A im więcej mijało rozpaczliwych dni, tym częściej, zwłaszcza o zmierzchu, powracała myśl, że jest związana z kimś, kto nie żyje.

Musiała albo zapomnieć o nim, albo umrzeć sama. Przecież tak nie sposób żyć! Tak nie można! Zapomnieć o nim, za wszelką cenę zapomnieć! Ale nieszczęście na tym właśnie polega, że zapomnieć o nim nie umie.

— Tak, tak, tak, popełniłam ten sam błąd — mówiła Małgorzata siedząc przy piecu i patrząc w ogień rozpalony na pamiątkę owego ognia, który płonął wówczas, gdy mistrz pisał Poncjusza Piłata — dlaczego wtedy w nocy zostawiłam go samego? Dlaczego? Przecież to było szaleństwo! Wróciłam nazajutrz, uczciwie, tak jak obiecałam, ale było już za późno. Tak, wróciłam za późno, jak ten nieszczęsny Mateusz Lewita!

Wszystkie te słowa były oczywiście niedorzeczne, bo i cóż, prawdę mówiąc, by się zmieniło, gdyby została tamtej nocy u mistrza? Czyby go ocaliła? To śmieszne! — moglibyśmy zawołać, ale przecież nie uczynimy tego w obecności doprowadzonej do ostatecznej rozpaczy kobiety.

Tego samego dnia, kiedy powstał cały ów niedorzeczny zamęt spowodowany zjawieniem się w Moskwie czarnego maga, w piątek, kiedy przepędzono i wysłano z powrotem do Kijowa wujaszka Berlioza, kiedy aresztowano księgowego i kiedy wydarzyło się jeszcze mnóstwo nonsensownych i niepojętych rzeczy, Małgorzata obudziła się około południa w swojej sypialni, której półokrągłe, trzyskrzydłowe okno znajdowało się w wieżyczce willi.

Obudziwszy się nie zapłakała, jak to się często zdarzało, obudziła się bowiem z przeczuciem, że dziś wreszcie coś się wydarzy. Złapawszy się na tym przeczuciu zaczęła je w sobie podsycać i piastować bojąc się, by jej nie opuściło.

— Wierzę! — szeptała uroczyście. — Wierzę! Coś się wydarzy! Nie może się nie wydarzyć, bo i za jakie to przewiny, prawdę mówiąc, miałabym cierpieć dożywotnią mękę? Przyznaję, kłamałam, oszukiwałam, żyłam potajemnym życiem, które ukrywałam przed ludźmi, ale przecież nie można karać za to aż tak okrutnie!... Niewątpliwie coś się wydarzy, ponieważ nic nie może trwać wiecznie. A poza tym mój sen był proroczy, dam za to głowę...

Tak szeptała Małgorzata patrząc na wypełniające się słońcem pąsowe zasłony, ubierając się pośpiesznie, rozczesując przed potrójnym lustrem krótkie kręcone włosy.

Sen, który się tej nocy przyśnił Małgorzacie, był rzeczywiście niezwykły. Rzecz w tym, że w okresie jej zimowej udręki ani razu nie przyśnił jej się mistrz. W nocy zostawiał ją w spokoju, męczyła się tylko we dnie. A dziś nagle się przyśnił.

Przyśniła się Małgorzacie jakaś okolica, której nie znała — beznadziejna, posępna, pod pochmurnym niebem wczesnej wiosny. Przyśniło jej się strzępiaste, rozpędzone, szarusieńkie niebo, a pod tym niebem niema chmara gawronów. Jakiś koślawy mostek, pod mostkiem mętna wiosenna rzeczułka. Smętne, nędzarskie, na wpół nagie drzewa. Samotna osika, a dalej — wpośród drzew za jakimś warzywnikiem — domek z bierwion: ni to kuchnia w ogrodzie, ni to łaźnia, ni to diabli wiedzą co!

I oto, wyobraźcie sobie, otwierają się drzwi tego domku z bierwion i staje w nich on. To dość daleko, ale widać go wyraźnie. Jest obdarty, trudno się zorientować, co właściwie ma na sobie. Potargany, nie ogolony. Oczy smutne, pełne lęku. Przywołuje ją ruchem ręki, wzywa do siebie. Małgorzata zachłystując się martwym powietrzem pobiegła ku niemu skacząc z kępy na kępę i wtedy się obudziła. „Sen ten może oznaczać tylko jedno z dwojga — rozmyślała — jeżeli nie żyje, a wzywał mnie do siebie, to znaczy, że przyszedł po mnie i że niebawem umrę. Ale jeżeli żyje, to sen może znaczyć tylko jedno — że chciał mi o sobie przypomnieć! Chce powiedzieć, że się jeszcze zobaczymy... Tak, zobaczymy się bardzo niedługo!”

Małgorzata, ciągle jeszcze w stanie podniecenia, ubrała się i zaczęła wmawiać sobie, że w gruncie rzeczy wszystko bierze bardzo dobry obrót, a takie momenty trzeba umieć uchwycić i wykorzystać. Mąż wyjechał na delegację na całe trzy dni. Przez całe trzy doby będzie pozostawiona samej sobie, nikt nie przeszkodzi jej rozmyślać, o czym tylko będzie chciała, marzyć, o czym jej się żywnie podoba. Wszystkie pięć pokoi na piętrze willi, całe to mieszkanie, którego pozazdrościłyby jej dziesiątki tysięcy ludzi w Moskwie, jest do jej wyłącznej dyspozycji.

Ale uzyskawszy na całe trzy dni wolność Małgorzata z całego tego wspaniałego mieszkania wybrała miejsce bynajmniej nie najwspanialsze. Napiwszy się herbaty przeszła do ciemnego pokoiku bez okien, w którym przechowywano walizki i gdzie stały dwie wielkie szafy pełne przeróżnych rupieci. Przykucnęła, wysunęła dolną szufladę pierwszej z tych szaf i spod sterty ścinków jedwabiu wyjęła tę jedyną cenną rzecz, jaka jej została w życiu. Małgorzata trzymała w ręku stary oprawny w brązową skórę album, w którym było zdjęcie mistrza, książeczkę oszczędnościową na jego imię, na której było dziesięć tysięcy, zaprasowane między kawałkami bibułki do papierosów płatki zasuszonej róży i część dużego brulionu, zapisanego na maszynie i nadpalonego u dołu.

Wróciwszy z tymi skarbami do sypialni, Małgorzata zatknęła fotografię za trzyczęściowe lustro i mniej więcej przez godzinę siedziała trzymając na kolanach uszkodzony przez ogień brulion, kartkując go i czytając po wielekroć to, co po spaleniu nie miało już ani początku, ani końca: „...Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła znienawidzone przez procuratora miasto. Zniknęły wiszące mosty, łączące świątynię ze straszliwą wieżą Antoniusza, otchłań zwaliła się z niebios i pochłonęła skrzydlatych bogów ponad hipodromem, pałac Hasmonejski wraz z jego strzelnicami, bazary, karawanseraje, zaułki, stawy... Jeruszalaim, wielkie miasto, zniknęło, jak gdyby nigdy nie istniało...”

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.