Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

NIGDY NIE ROZMAWIAJ Z NIEZNAJOMYMI 2 страница



— Słuchaj, Misza — szeptał poeta, odciągając Berlioza na bok — to nie żaden turysta, tylko szpieg. To rosyjski emigrant, któremu udało się do nas przedostać. Wylegitymuj go natychmiast, bo zwieje.

— Tak myślisz? — szepnął z niepokojem Berlioz i pomyślał: „Przecież on ma rację...”

— Możesz mi wierzyć — zachrypiał mu do ucha poeta. — Udaje głupiego, żeby wypytać o to i owo. Słyszałeś, jak on gada po rosyjsku — poeta mówił i zarazem zezował pilnując, żeby nieznajomy nie uciekł. — Chodź, zatrzymamy go, bo da nogę...

I poeta pociągnął Berlioza za rękę w stronę ławki.

Nieznajomy już nie siedział, ale stał obok niej trzymając w ręku jakąś książeczkę w ciemnoszarej oprawie, sztywną kopertkę w dobrym gatunku i bilet wizytowy.

— Zechcą mi chyba panowie wybaczyć, że w ferworze dyskusji zapomniałem się przedstawić. Oto moja wizytówka, oto paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultację — z naciskiem powiedział nieznajomy patrząc przenikliwie na obu literatów.

Ci się zmieszali. „Do diabła, on wszystko słyszał...” — pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem dał do zrozumienia, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Kiedy cudzoziemiec podsunął je redaktorowi, poeta zdążył spostrzec wydrukowane na wizytówce zagranicznymi literami słowo „profesor” i pierwszą literę nazwiska — W.

— Bardzo mi przyjemnie — niewyraźnie mruczał tymczasem skonfundowany redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.

W ten sposób stosunki dyplomatyczne zostały znów nawiązane i cała trójka usiadła na ławce.

— Więc zaproszono pana do Moskwy w charakterze konsultanta, profesorze? — zapytał Berlioz.

— Tak, mam być konsultantem.

— Pan jest Niemcem? — zainteresował się Bezdomny.

— Ja? — profesor odpowiedział pytaniem na pytanie i nagle popadł w zadumę. — Tak, chyba jestem Niemcem.

— Pan świetnie mówi po rosyjsku — stwierdził Bezdomny.

— O, jestem w ogóle poliglotą. Znam bardzo wiele języków — odparł profesor.

— A jaka jest pańska specjalność? — zapytał Berlioz.

— Jestem specjalistą od czarnej magii. „Masz tobie!” — coś załomotało w głowie Berlioza.

— I... zaproszono pana do nas jako specjalistę? — lekko zająknąwszy się zapytał redaktor.

— Tak, jako specjalistę — potwierdził profesor i wyjaśnił: — W waszej bibliotece narodowej znaleziono oryginalne rękopisy Herberta z Aurillac, z dziesiątego wieku. Poproszono mnie, żebym je odcyfrował. Jestem w tej dziedzinie jedynym specjalistą na świecie.

— A! Więc jest pan historykiem? — z szacunkiem i z ogromną ulgą zapytał Berlioz.

— Jestem historykiem — potwierdził uczony i dodał ni w pięć, ni w dziewięć: — Dziś wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się nadzwyczaj interesująca historia.

I znów poeta i redaktor ogromnie się zdziwili, profesor zaś pokiwał palcem, przywołując ich bliżej, a kiedy obaj nachylili się do niego, wyszeptał:

— Nie zapominajcie, że Jezus istniał naprawdę.

— Widzi pan, profesorze — powiedział Berlioz z wymuszonym uśmiechem — szanujemy, oczywiście, pańską ogromną wiedzę, ale na tę sprawę mamy zupełnie odmienny pogląd.

— A tu nie trzeba mieć żadnych poglądów — odparł dziwny profesor. — Jezus po prostu istniał i tyle.

— Ale potrzebne są jakieś na to świadectwa... — zaczął Berlioz.

— Nie trzeba żadnych świadectw — odpowiedział konsultant i jął mówić niezbyt głośno, przy czym jego cudzoziemski akcent nie wiadomo dlaczego znikł: — Wszystko jest bardzo proste — w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan...

2. PONCJUSZ PIŁAT

W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat.

Procurator ponad wszystko nienawidził zapachu olejku różanego, a dziś wszystko zapowiadało niedobry dzień, ponieważ woń róż prześladowała procuratora od samego rana.

Miał wrażenie, że różany aromat sączy się z rosnących w ogrodzie palm i cyprysów, że z wydzielanym przez eskortę odorem potu i skórzanego rynsztunku miesza się zapach znienawidzonych kwiatów.

Z zabudowań na tyłach pałacu, gdzie kwaterowała przybyła do Jeruszalaim wraz z procuratorem pierwsza kohorta dwunastego legionu Błyskawic, aż tu, pod kolumnadę, napływał poprzez górną kondygnację ogrodu gorzkawy dymek świadczący, że kucharze w centuriach zaczęli już gotować obiad, i w tym dymku także była domieszka oleistych różanych aromatów.

„Za cóż mnie tak karzecie, o bogowie?... Tak, to bez wątpienia znowu ta niezwyciężona, straszliwa choroba... hemicrania, przy której boli pół głowy... choroba, na którą nie ma lekarstwa, przed którą nie ma ratunku... Spróbuję nie poruszać głową...”

Na mozaikowej posadzce przy fontannie był już przygotowany tron i procurator nie spojrzawszy na nikogo zasiadł na nim i wyciągnął rękę w bok. Sekretarz z uszanowaniem złożył w jego dłoni kawałek pergaminu. Procurator, nie zdoławszy opanować bolesnego grymasu, kątem oka pobieżnie przejrzał tekst, zwrócił sekretarzowi pergamin, powiedział z trudem:

— Podsądny z Galilei? Przesłaliście sprawę tetrarsze?

— Tak, procuratorze — odparł sekretarz.

— A on?

— Odmówił rozstrzygnięcia tej sprawy i wydany przez Sanhedryn wyrok śmierci przesłał do twojej dyspozycji — wyjaśnił sekretarz.

Procuratorowi skurcz wykrzywił policzek. Powiedział cicho:

— Wprowadźcie oskarżonego.

Natychmiast dwóch legionistów wprowadziło między kolumny z ogrodowego placyku dwudziestosiedmioletniego człowieka i przywiodło go przed tron procuratora. Człowiek ów odziany był w stary, rozdarty, błękitny chiton. Na głowie miał biały zawój przewiązany wokół rzemykiem, ręce związano mu z tyłu. Pod jego lewym okiem widniał wielki siniak, w kąciku ust miał zdartą skórę i zaschłą krew. Patrzył na procuratora z lękliwą ciekawością.

Tamten milczał przez chwilę, potem cicho zapytał po aramejsku:

— Więc to ty namawiałeś lud do zburzenia jeruszalaimskiej świątyni?

Procurator siedział niczym wykuty z kamienia i tylko jego wargi poruszały się ledwie zauważalnie, kiedy wymawiał te słowa. Był jak z kamienia, bał się bowiem poruszyć głową płonącą z piekielnego bólu.

Człowiek ze związanymi rękami postąpił nieco ku przodowi i począł mówić:

— Człowieku dobry. Uwierz mi... Ale procurator, nadal znieruchomiały, natychmiast przerwał mu, ani o włos nie podnosząc głosu:

— Czy to mnie nazwałeś dobrym człowiekiem? Jesteś w błędzie. Każdy w Jeruszalaim powie ci, że jestem okrutnym potworem, i to jest święta prawda. — Po czym równie beznamiętnie dodał: — Centurion Szczurza Śmierć, do mnie!

Wszystkim się wydało, że zapada mrok, kiedy centurion pierwszej centurii Marek, zwany także Szczurzą Śmiercią, wszedł na taras i stanął przed procuratorem. Był o głowę wyższy od najwyższego żołnierza legionu i tak szeroki w barach, że przesłonił sobą niewysokie jeszcze słońce.

Procurator zwrócił się do centuriona po łacinie:

— Przestępca nazwał mnie człowiekiem dobrym. Wyprowadź go stąd na chwile i wyjaśnij mu, jak należy się do mnie zwracać. Ale nie kalecz go.

Wszyscy prócz nieruchomego procuratora odprowadzali spojrzeniami Marka Szczurzą Śmierć, który skinął na aresztanta, każąc mu iść za sobą. Szczurzą Śmierć w ogóle zawsze wszyscy odprowadzali spojrzeniami, gdziekolwiek się pojawiał, tak niecodziennego był wzrostu, a ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, patrzyli nań z tego także powodu, że twarz centuriona była potwornie zeszpecona — nos jego strzaskało niegdyś uderzenie germańskiej maczugi.

Ciężkie buciory Marka załomotały po mozaice, związany poszedł za nim bezgłośnie, pod kolumnadą zapanowało milczenie, słychać było gruchanie gołębi na ogrodowym placyku nie opodal balkonu, a także wodę śpiewającą w fontannie dziwaczną i miłą piosenkę.

Procurator nagle zapragnął wstać, podstawić skroń pod strugę wody i pozostać już w tej pozycji. Wiedział jednak, że i to nie przyniesie mu ulgi.

Szczurza Śmierć spod kolumnady wyprowadził aresztowanego do ogrodu, wziął bicz z rąk legionisty, który stał u stóp brązowego posągu, zamachnął się od niechcenia i uderzył aresztowanego po ramionach. Ruch centuriona był lekki i niedbały, ale związany człowiek natychmiast zwalił się na ziemię, jakby mu ktoś podciął nogi, zachłysnął się powietrzem, krew uciekła mu z twarzy, a jego oczy stały się puste.

Marek lewą ręką lekko poderwał leżącego w powietrze, jakby to był pusty worek, postawił go na nogi, powiedział przez nos, kalecząc aramejskie słowa:

— Do procuratora rzymskiego zwracać się: hegemon. Innych słów nie mówić. Stać spokojnie. Zrozumiałeś czy uderzyć?

Aresztowany zachwiał się, ale przemógł słabość, krew znów krążyła, odetchnął głęboko i ochryple powiedział:

— Zrozumiałem cię. Nie bij mnie.

Po chwili znowu stał przed procuratorem.

Rozległ się matowy, zbolały głos:

— Imię?

— Moje? — pośpiesznie zapytał aresztowany, całym swoim jestestwem wyrażając gotowość do szybkich i rzeczowych odpowiedzi, postanowienie, że nie da więcej powodu do gniewu.

Procurator powiedział cicho:

— Moje znam. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Twoje.

— Jeszua — spiesznie odpowiedział aresztowany.

— Masz przezwisko?

— Ha-Nocri.

— Skąd jesteś?

— Z miasta Gamala — odpowiedział aresztant, zarazem wskazując głową, że gdzieś tam daleko, na prawo od niego, na północy, jest miasto Gamala.

— Z jakiej krwi?

— Dokładnie tego nie wiem — z ożywieniem odpowiedział aresztowany. — Nie pamiętam moich rodziców. Powiadają, że ojciec był Syryjczykiem...

— Gdzie stale mieszkasz?

— Nigdzie nie mam domu — nieśmiało odpowiedział aresztant. — Wędruję od miasta do miasta.

— Można to nazwać krócej, jednym słowem. Włóczęgostwo — powiedział procurator i zapytał:

— Masz rodzinę?

— Nie mam nikogo. Sam jestem na świecie.

— Umiesz czytać, pisać?

— Umiem.

— Znasz jakiś język prócz aramejskiego?

— Znam. Grecki.

Uniosła się opuchnięta powieka, zasnute mgiełką cierpienia oko wpatrzyło się w aresztowanego. Drugie nadal było zamknięte.

Piłat odezwał się po grecku:

— Więc to ty zamierzałeś zburzyć świątynię i nawoływałeś do tego lud?

Aresztowany znowu się ożywił, jego oczy nie wyrażały już strachu, zaczął mówić po grecku:

— Czło... — przerażenie błysnęło w jego oczach, zrozumiał, że omal się nie przejęzyczył. — Ja, hegemonie, nigdy w życiu nie miałem zamiaru burzyć świątyni i nikogo nie namawiałem do tak nonsensownego uczynku.

Zdziwienie odmalowało się na twarzy sekretarza, który pochylony nad niziutkim stołem spisywał zeznania. Uniósł głowę, ale natychmiast znów ją pochylił nad pergaminem.

— Wielka ilość rozmaitych ludzi schodzi się do tego miasta na święto. Są wśród nich magowie, astrologowie, wróżbici i mordercy — monotonnie mówił procurator — niekiedy zdarzają się także kłamcy. Ty, na przykład, jesteś kłamcą. Zapisano tu wyraźnie — podburzałeś do zniszczenia świątyni. Tak zaświadczyli ludzie.

— Ci dobrzy ludzie — zaczął mówić więzień i spiesznie dodawszy: — hegemonie — ciągnął: — niczego nie studiowali i wszystko, co mówiłem, poprzekręcali. W ogóle zaczynam się obawiać, że te nieporozumienia będą trwały jeszcze bardzo, bardzo długo. A wszystko dlatego, że on niedokładnie zapisuje to, co mówię.

Zapadło milczenie. Teraz już oboje zbolałych oczu patrzyło ociężale na aresztowanego.

— Powtarzam ci, ale już po raz ostatni, abyś przestał udawać wariata, zbrodniarzu — łagodnie, monotonnie powiedział Piłat. — Niewiele zapisano z tego, coś mówił, ale tego, co zapisano, jest w każdym razie dość, aby cię powiesić.

— O, nie, o, nie, hegemonie! — w żarliwym pragnieniu przekonania rozmówcy mówił aresztant — chodzi za mną taki jeden z kozim pergaminem i bez przerwy pisze. Ale kiedyś zajrzałem mu do tego pergaminu i strach mnie zdjął. Nie mówiłem dosłownie nic z tego, co tam zostało zapisane. Błagałem go: spal, proszę cię, ten pergamin! Ale on mi go wyrwał i uciekł.

— Któż to taki? — opryskliwie zapytał Piłat i dotknął dłonią skroni.

— Mateusz Lewita — skwapliwie powiedział więzień. — Był poborcą podatkowym i spotkałem go po raz pierwszy na drodze do Bettagium, w tym miejscu, gdzie do drogi przytyka ogród figowy, i rozmawiałem z nim. Na początku potraktował mnie nieprzyjaźnie, a nawet mnie obrażał, to znaczy wydawało mu się, że mnie obraża, ponieważ nazywał mnie psem. — Aresztowany uśmiechnął się. — Co do mnie, nie widzę w tym zwierzęciu nic złego, nic takiego, żeby się obrażać za to słowo...

Sekretarz przestał notować i ukradkiem spojrzał zdziwiony, nie na aresztowanego jednak, tylko na procuratora.

— ...lecz wysłuchawszy mnie, złagodniał — ciągnął Jeszua — a w końcu cisnął pieniądze na drogę i oświadczył, że pójdzie ze mną na wędrówkę...

Piłat uśmiechnął się połową twarzy, wyszczerzając pożółkłe zęby i przemówił, całym ciałem zwracając się ku sekretarzowi:

— O, miasto Jeruszalaim! Czegóż tu nie można usłyszeć?! Poborca podatków, słyszycie, cisnął pieniądze na drogę!

Sekretarz, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, uznał za wskazane uśmiechnąć się tak jak Piłat.

— Powiedział, że od tej chwili nienawidzi pieniędzy — objaśnił Jeszua dziwne zachowanie Mateusza Lewity i dodał: — Odtąd wędrował wraz ze mną.

Procurator, ciągle jeszcze szczerząc zęby, przyjrzał się więźniowi, potem spojrzał na słońce, które nieubłaganie wznosiło się coraz wyżej i wyżej nad posągami jeźdźców na leżącym z prawej strony, w dali, w dolinie, hipodromie, i znienacka, w jakiejś męczącej udręce, pomyślał, że najprościej byłoby pozbyć się z balkonu tego dziwacznego rozbójnika, wyrzekłszy dwa tylko słowa: „powiesić go!” Pozbyć się także eskorty, przejść spod kolumnady do wnętrza pałacu, polecić, by zaciemniono okna komnaty, zwalić się na łoże, zażądać zimnej wody, umęczonym głosem przywołać psa Bangę, użalić się przed nim na tę hemicranię... W obolałej głowie procuratora błysnęła nagle kusząca myśl o truciźnie.

Patrzył na więźnia zmętniałymi oczyma i przez czas jakiś milczał, z trudem usiłując sobie przypomnieć, czemu to na tym niemiłosiernym porannym skwarze stoi przed nim więzień o twarzy zniekształconej razami, uświadomić sobie, jakie jeszcze niepotrzebne nikomu pytania będzie tu musiał zadawać.

— Mateusz Lewita? — zapytał ochryple chory i zamknął oczy.

— Tak, Mateusz Lewita — dotarł doń wysoki, zadręczający go głos.

— W takim razie, co mówiłeś o świątyni tłumowi na targowisku?

Wydawało się Piłatowi, że głos odpowiadającego kłuje go w skroń, ten głos męczył go niewypowiedzianie, ten głos mówił:

— Mówiłem, hegemonie, o tym, że runie świątynia starej wiary i powstanie nowa świątynia prawdy. Powiedziałem tak, żeby mnie łatwiej zrozumieli.

— — Czemuś, włóczęgo, wzburzał umysły ludu na targowisku opowieściami o prawdzie, o której ty sam nie masz pojęcia? Cóż więc jest prawdą?

I pomyślał sobie procurator: „Bogowie! Pytam go na sądzie o takie rzeczy, o które pytać nie powinienem... Mój umysł mnie zawodzi...” I znów zamajaczył mu przed oczyma puchar ciemnego płynu. „Trucizny mi dajcie, trucizny...”

I znów usłyszał głos:

— Prawdą jest to przede wszystkim, że boli cię głowa i to tak bardzo cię boli, że małodusznie rozmyślasz o śmierci. Nie dość, że nie starcza ci sił, by ze mną mówić, ale trudno ci nawet na mnie patrzeć. Mimo woli staję się teraz twoim katem, co zasmuca mnie ogromnie. Nie możesz nawet o niczym myśleć i tylko marzysz o tym, by nadszedł twój pies, jedyne zapewne stworzenie, do którego jesteś przywiązany. Ale twoje męczarnie zaraz się skończą, ból głowy ustąpi.

Sekretarz wytrzeszczył oczy na więźnia, nie dopisał słowa do końca.

Piłat podniósł na aresztanta umęczone spojrzenie i zobaczył, że słońce stoi już dość wysoko nad hipodromem, że promień słoneczny przeniknął pod kolumnadę, podpełza ku znoszonym sandałom Jeszui, i że ten stara się usunąć od słońca.

Wówczas procurator wstał z tronu, ścisnął dłońmi głowę, na jego wygolonej żółtawej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Ale Piłat natychmiast opanował go wysiłkiem woli i znowu opadł na tron.

Więzień natomiast kontynuował tymczasem swoją przemowę, sekretarz niczego już jednak nie notował, tylko wyciągnął szyję jak gąsior i starał się nie uronić ani słowa.

— I oto wszystko się już skończyło — życzliwie spoglądając na Piłata mówił aresztowany — i niezmiernie się z tego cieszę. Radziłbym ci, hegemonie, abyś na czas jakiś opuścił pałac i odbył małą przechadzkę po okolicy, chociażby po ogrodach na stoku eleońskiej góry. Burza nadciągnie... — więzień odwrócił się i popatrzył zmrużonymi oczyma w słońce — ...później, pod wieczór. Przechadzka dobrze ci zrobi, a ja ci chętnie będę towarzyszył. Przyszło mi do głowy kilka nowych myśli, które, jak sądzę, mogłyby ci się wydać interesującymi, i z przyjemnością bym się nimi z tobą podzielił, tym bardziej że sprawiasz na mnie wrażenie bardzo mądrego człowieka. — Sekretarz zbladł śmiertelnie, pergamin spadł mu na posadzkę. — Szkoda tylko — ciągnął związany Ha-Nocri i nikt mu nie przerywał — że zbytnio jesteś zamknięty w sobie i zupełnie opuściła cię wiara w ludzi. Przyznasz przecież, że nie można wszystkich swoich uczuć przelewać na psa. Smutne jest twoje życie, hegemonie — w tym miejscu mówiący pozwolił sobie na uśmiech.

Sekretarz myślał teraz już tylko o jednym — wierzyć czy nie wierzyć własnym uszom. Musiał im wierzyć. Postarał się zatem wyobrazić sobie, jaką też wymyślną formę przybierze gniew zapalczywego procuratora wobec tej niesłychanej śmiałości aresztowanego. Ale nie mógł sobie tego wyobrazić, choć nieźle znał procuratora.

Wówczas dał się słyszeć zdarty, nieco zachrypnięty głos procuratora mówiącego po łacinie:

— Rozwiążcie mu ręce.

Jeden z konwojujących legionistów stuknął kopią o posadzkę, podał ją sąsiadowi, zbliżył się i zdjął więźniowi pęta. Sekretarz podniósł z ziemi pergamin, postanowił, że niczego na razie nie będzie notował i że niczemu nie będzie się dziwił.

— Przyznaj się — spokojnie zapytał po grecku Piłat — jesteś wielkim lekarzem?

— Nie, procuratorze, nie jestem lekarzem — odpowiedział aresztowany, rozcierając z ulgą zniekształcone i opuchnięte, purpurowe przeguby dłoni.

Piłat surowo przyglądał się aresztowanemu spode łba, w jego oczach nie było już mgiełki, pojawiły się w nich dobrze wszystkim znane iskry.

— Nie pytałem cię o to — powiedział — ale czy znasz może również łacinę?

— Znam — odpowiedział aresztowany. Rumieniec wystąpił na zżółkłe policzki Piłata i procurator zapytał po łacinie:

— Skąd wiedziałeś, że chciałem przywołać psa?

— To zupełnie proste — odpowiedział po łacinie aresztowany. — Wodziłeś w powietrzu dłonią — tu więzień powtórzył gest Piłata — tak, jakbyś chciał go pogłaskać, a twoje wargi...

— Tak... — powiedział Piłat.

Milczeli przez chwilę. A potem Piłat zapytał po grecku:

— A zatem jesteś lekarzem?

— Nie, nie — żywo odpowiedział więzień. — Wierz mi, nie jestem lekarzem.

— No cóż, jeśli chcesz to zachować w tajemnicy, zachowaj. Bezpośrednio ze sprawą to się nie wiąże. Utrzymujesz zatem, że nie nawoływałeś do zburzenia świątyni... czy też jej podpalenia, czy zniszczenia jej w jakiś inny sposób?

— Nikogo, hegemonie, nie nawoływałem do niczego takiego, powtarzam. Czy wyglądam na człowieka niespełna rozumu?

— O, nie, nie wyglądasz na człowieka niespełna rozumu — cicho odpowiedział procurator z jakimś strasznym uśmiechem. — Przysięgnij zatem, że nic takiego nie miało miejsca.

— Na co chcesz, abym przysiągł? — zapytał z ożywieniem uwolniony z wiązów.

— Choćby na własne życie — odpowiedział procurator. — Najwyższy czas, abyś na nie przysiągł, bo wiedz o tym, że wisi ono na włosku.

— Czy sądzisz, hegemonie, że to tyś je zawiesił na włosku? — zapytał więzień. — Jeśli sądzisz tak, bardzo się mylisz.

Piłat drgnął i odparł przez zęby:

— Mogę przeciąć ten włosek.

— Co do tego także się mylisz — powiedział z powątpiewaniem aresztowany, uśmiechając się dobrodusznie i zasłaniając dłonią przed słońcem. — Przyznasz, że przeciąć ten włosek może chyba tylko ten, kto zawiesił na nim moje życie.

— Tak, tak — powiedział Piłat i uśmiechnął się. — Nie wątpię już teraz, że jeruszalaimscy próżniacy włóczyli się za tobą. Nie wiem, gdzieś się ćwiczył w wymowie, ale języka w gębie nie zapominasz. Nawiasem mówiąc, powiedz mi, czy to prawda, że przybyłeś do Jeruszalaim przez Suzską Bramę, jadąc oklep na ośle, i że towarzyszyły ci tłumy motłochu wiwatującego na twoją cześć, jakbyś był jakim prorokiem? — i procurator wskazał zwój pergaminu.

Więzień popatrzył na procuratora z niedowierzaniem.

— Nie mam żadnego osła, hegemonie — powiedział. — Rzeczywiście wszedłem do Jeruszalaim przez Suzską Bramę, ale przyszedłem pieszo, a towarzyszył mi tylko Mateusz Lewita i nikt tnie wiwatował ani niczego nie krzyczał, bo nikt mnie wtedy w Jeruszalaim nie znał.

— Czy znany ci jest — ciągnął Piłat nie spuszczając wzroku z więźnia — niejaki Dismos albo Gestas, albo może Bar Rawan?

— Nie znam tych dobrych ludzi — odpowiedział aresztowany.

— Czy to prawda?

— To prawda.

— Powiedz mi zatem, czemu nieustannie mówisz o dobrych ludziach? Czy nazywasz tak wszystkich ludzi?

— Wszystkich — odpowiedział więzień. — Na świecie nie ma złych ludzi.

— Pierwszy raz spotykam się z takim poglądem — powiedział Piłat i uśmiechnął się. — Ale, być może, za mało znam życie!... Teraz możesz już nie notować — zwrócił się do sekretarza, chociaż sekretarz i tak niczego nie notował, a potem znowu zwrócił się do więźnia: — Czy wyczytałeś to w którejś z greckich ksiąg?

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.