Помощничек
Главная | Обратная связь


Археология
Архитектура
Астрономия
Аудит
Биология
Ботаника
Бухгалтерский учёт
Войное дело
Генетика
География
Геология
Дизайн
Искусство
История
Кино
Кулинария
Культура
Литература
Математика
Медицина
Металлургия
Мифология
Музыка
Психология
Религия
Спорт
Строительство
Техника
Транспорт
Туризм
Усадьба
Физика
Фотография
Химия
Экология
Электричество
Электроника
Энергетика

OSTATNIE PRZYGODY KOROWIOWA I BEHEMOTA



Czy sylwetki te naprawdę wyleciały przez okno, czy też tak się tylko wydawało sparaliżowanym ze strachu lokatorom nieszczęsnego domu na Sadowej — trudno stwierdzić z całkowitą pewnością. Jeżeli zaś były tam, to również nikt nie wie, dokąd się udały wprost z płonącego mieszkania. Nie możemy też stwierdzić, gdzie się rozdzieliły, wiemy natomiast, że mniej więcej po kwadransie Behemot i Korowiow znaleźli się już na bulwarze, akurat przed domem ciotki Gribojedowa. Korowiow zatrzymał się przy ogrodzeniu i powiedział:

— Ba! Przecież to dom pisarzy! Wiesz, Behemocie, słyszałem o tym domu bardzo wiele dobrego, bardzo wiele pochlebnych opinii. Zwróć na ten dom uwagę, mój przyjacielu. Aż przyjemnie pomyśleć, że pod tym dachem wzbiera i dojrzewa cały ocean talentów.

— Jak ananasy w oranżeriach! — powiedział Behemot i, aby dokładniej obejrzeć kremowy dom z kolumienkami, wlazł na betonową podmurówkę żelaznych sztachet.

— Masz całkowitą rację — zgodził się ze swoim nieodłącznym koleżką Korowiow — i słodka zgroza ściska serce, kiedy pomyślisz sobie, że w tym domu dojrzewa teraz przyszły autor „Don Kichota” albo „Fausta”, albo, niech mnie diabli wezmą, „Martwych dusz”! Co?

— Aż strach pomyśleć — potwierdził Behemot.

— Tak — mówił dalej Korowiow — zdumiewających rzeczy można oczekiwać z cieplarni tego domu, jednoczącego pod swoim dachem kilka tysięcy pracowitych straceńców, którzy postanowili całe swoje życie poświęcić służbom Melpomeny, Polihymnii i Talii. Czy wyobrażasz sobie, jaki podniesie się rwetes, kiedy któryś z nich na początek ofiaruje czytelnikom „Rewizora” albo, w najgorszym razie, „Eugeniusza Oniegina”!

— Ale, ale — zasięgnął informacji Behemot przesuwając swoja okrągłą głowę przez otwór w ogrodzeniu — co oni tam robią na werandzie?

— Jedzą obiad — wyjaśnił Korowiow — do wszystkiego, co już zostało powiedziane, dodam jeszcze, mój drogi, że mieści się tu zupełnie nie najgorsza i niedroga restauracja. A ja, jak każdy turysta przed daleką podróżą, odczuwam nieprzepartą ochotę, aby coś zjeść i wypić duże zimne piwo.

— I ja również — odpowiedział Behemot i obydwaj szubrawcy pomaszerowali wyasfaltowaną ścieżką wprost na werandę nie przeczuwającej grożącego nieszczęścia restauracji.

Blada i znudzona obywatelka w białych skarpetkach i w równie białym bereciku z pomponem siedziała na giętym fotelu w kącie przy wejściu na werandę, w tym miejscu, gdzie w zieleni żywopłotu widniało wejście. Przed obywatelką na zwyczajnym kuchennym stole leżała gruba księga z gatunku kancelaryjnych, do której obywatelka owa z nieznanego powodu wpisywała wszystkich wchodzących do restauracji. Ta właśnie obywatelka stanęła na drodze Korowiowa i Behemota.

— Proszę okazać legitymacje! — powiedziała patrząc ze zdziwieniem na binokle Korowiowa jak również na prymus Behemota oraz na rozdarty rękaw tego ostatniego.

— Tysiąckrotnie przepraszam, jakie legitymacje? — zapytał zdziwiony Korowiow.

— Panowie jesteście pisarzami? — teraz z kolei pytała obywatelka.

— Bez wątpienia — z godnością odpowiedział Korowiow.

— Proszą okazać legitymacje — powtórzyła obywatelka.

— Ślicznotko moja... — zaczął tkliwie Korowiow.

— Nie jestem ślicznotką — przerwała mu obywatelka.

— O, jakże tego żałuję — rozczarowanym głosem powiedział Korowiow, a następnie mówił dalej. — No cóż, jeśli pani sobie tego nie życzy, to nie musi pani być ślicznotką, chociaż byłoby to nader przyjemne. Więc, żeby upewnić się, że Dostojewski jest pisarzem, należy od niego żądać okazania legitymacji? Niechże pani weźmie dowolne pięć stron pierwszej lepszej jego powieści, a przekona się pani, że ma pani do czynienia z pisarzem. Zresztą przypuszczam, że Dostojewski w ogóle żadnej legitymacji nie miał! A ty jak myślisz? — Korowiow zwrócił się do Behemota.

— Założę się, że nie miał — odpowiedział tamten, postawił prymus na stole obok księgi i wytarł ręką pot z usmolonego czoła.

— Ale pan nie jest Dostojewskim — powiedziała zbijana z tropu przez Koro wio wa obywatelka.

— Skąd to można wiedzieć, skąd to można wiedzieć — odrzekł Korowiow.

— Dostojewski umarł — powiedziała obywatelka, ale jakoś niezbyt pewnie.

— Protestuję! — gorąco zawołał Behemot. — Dostojewski jest nieśmiertelny!

— Proszę okazać legitymacje, obywatele — powiedziała obywatelka.

— Na litość, przecież to zaczyna być śmieszne, koniec końców! — nie poddawał się Korowiow. — Pisarz jest pisarzem, ponieważ pisze, a bynajmniej nie dlatego, że ma legitymację. Skąd pani może wiedzieć, jakie wizje rodzą się w mojej głowie? Albo w tej oto głowie? — i wskazał na głowę Behemota, który natychmiast zdjął czapkę, jakby po to, aby ułatwić obywatelce dokładniejsze obejrzenie jego łba!

— Proszę nie stać w przejściu, obywatele — powiedziała już trochę nerwowo.

Korowiow i Behemot odsunęli się i przepuścili jakiegoś pisarza w szarym garniturze i białej letniej koszuli, bez krawata, z gazetą pod pachą. Pisarz przyjaźnie skinął głową obywatelce, postawił w podsuniętej mu księdze jakiś zakrętas i pomaszerował na werandę.

— Niestety, nie mam, nie mam — smutnie powiedział Korowiow — tylko jemu dostanie się ów lodowaty kufel piwa, o którym tak marzyliśmy my, biedni pielgrzymi. Sytuacja nasza jest niełatwa, smutna, i nie wiem, co mam począć.

Behemot zaś tylko boleściwie rozłożył ręce i włożył czapkę na okrągłą głowę, porośniętą gęstym włosem, przypominającym kocią sierść.

W tym momencie nad głową obywatelki zabrzmiał niegłośny, lecz władczy głos.

— Zofio Pawłowna, proszę przepuścić.

Obywatelka z księgą zdumiała się. W zieleni żywopłotu pojawił się śnieżny frakowy gors i przycięta w klin bródka flibustiera. Pirat życzliwie spoglądał na dwóch podejrzanych oberwańców i co więcej, wykonywał zapraszające gesty. Autorytet Archibalda Archibaldowicza posiadał swoją wagę na terenie restauracji, którą zarządzał, więc Zofia Pawłowna pokornie zapytała Korowiowa:

— Pańskie nazwisko?

— Panajew — uprzejmie odpowiedział tamten. Obywatelka zapisała to nazwisko i podniosła pytające spojrzenie na Behemota.

— Skabiczewski — zapiszczał Behemot, nie wiadomo dlaczego wskazując na swój prymus. Zofia Pawlowna zapisała również i to nazwisko, po czym podsunęła księgę gościom, aby złożyli w niej swe podpisy. Korowiow naprzeciw nazwiska „Panajew” napisał „Skabiczewski”, a Behemot naprzeciw „Skabiczewskiego” napisał „Panajew”.

Archibald Archibaldowicz wprawił Zofię Pawłowną w kompletne osłupienie — z uwodzicielskim uśmiechem poprowadził gości do najlepszego stolika na przeciwległym końcu werandy, w miejsce najbardziej zacienione, do stolika, przy którym w szparze zieleni wesoło iskrzyło się słońce. Zofia Pawłowna natomiast mrugając ze zdumienia długo studiowała dziwne podpisy, które niespodziewani goście złożyli w jej księdze.

W nie mniejsze zdumienie niż Zofię Pawłowne Archibald Archibaldowicz wprawił kelnerów. Osobiście bowiem odsunął krzesło stolika zapraszając Korowiowa, żeby usiadł, do jednego mrugnął, do drugiego coś szepnął i dwaj kelnerzy zakrzątnęli się koło nowych gości, jeden zaś z tych gości postawił swój prymus na podłodze obok porudziałego buta.

Błyskawicznie znikła ze stolika stara poplamiona czymś żółtym serweta, wzleciała w powietrze z chrzęstem krochmalu inna, biała, jak turban beduina, czysta, a pirat już naszeptywał cicho i z uczuciem w samo ucho Korowiowa:

— Co panowie raczą zamówić? Mamy nadzwyczajnego jesiotra... wydarłem go zjazdowi architektów...

— Niech nam pan... e... da w ogóle zakąski... e... — dobrodusznie zamruczał Korowiow rozwalając się na krześle.

— Rozumiem — znacząco przymykając oczy odpowiedział Archibald Archibaldowicz.

Kiedy kelnerzy zobaczyli, jak traktuje nader wątpliwych gości kierownik restauracji, opuściły ich wszelkie podejrzenia i poważnie wzięli się do roboty. Jeden już podawał zapałkę Behemotowi, który wsadził właśnie do ust wyciągnięty z kieszeni niedopałek, drugi podbiegł podzwaniając zielonym szkłem i już ustawiał przy nakryciach kieliszki, kieliszeczki i literatki o cieniutkich ściankach, te, z których tak znakomicie pija się narzan pod markiza... nie, wybiegając naprzód powiemy raczej — pijało się narzan pod markizą niezapomnianej werandy w Gribojedowie.

— Mogę polecić pierś jarząbka — melodyjnie pomrukiwał Archibald Archibaldowicz. Gość w pękniętych binoklach całkowicie zaaprobował propozycję dowódcy brygu i spoglądał na niego przychylnie przez bezużyteczne szkiełko.

Spożywający obiad przy sąsiednim stoliku prozaik Pietrakow —Suchowiej wraz z małżonką, która właśnie kończyła wieprzową escalope, z właściwą wszystkim pisarzom spostrzegawczością zauważył starania Archibalda Archibaldowicza i bardzo, ale to bardzo się zdziwił. A jego żona, dama nad wyraz czcigodna, nawet zrobiła się zazdrosna o pirata i nawet zadzwoniła łyżeczką — cóż to ma znaczyć? Jak długo jeszcze mamy czekać? Kiedyż wreszcie podadzą te lody? Co to za porządki?

Flibustier posłał Pietrakowej uwodzicielski uśmiech i kelnera, sam wszakże nie opuścił swych drogich gości. Ach, jakże mądry był Archibald Archibaldowicz! A jaki spostrzegawczy! Chyba nawet nie mniej niż sami pisarze! Słyszał i o seansie w Varietes, i o wielu innych wydarzeniach ostatnich dni, i nie puścił mimo uszu słowa „kraciasty” ani słowa „kot”. Od razu się domyślił, kim są jego goście. A skoro się domyślił, to oczywiście wolał im się nie narażać. A ta Zofia Pawłowna — dobra sobie! Trzeba umieć coś takiego wymyślić — bronić tej dwójce wstępu na werandę! Ale właściwie czego można od niej wymagać!...

Wyniośle grzebiąc łyżeczką w topniejących lodach śmietankowych Pietrakowa z niezadowoleniem obserwowała, jak stolik przed tymi dwoma przebranymi za strachy na wróble niby na skinienie czarnoksiężnika obrasta smakowitościami. Wymyte, skrzące się kroplami wody liście sałaty już wystawały z salaterki ze świeżutkim kawiorem, jeszcze chwila i na specjalnie przystawionym, oddzielnym stoliku pojawiło sit; zapotniałe srebrne wiaderko...

Dopiero przekonawszy się, że wszystko zostało wykonane jak należy, dopiero wówczas, kiedy w dłoniach kelnerów nadleciała przykryta patelnia, na której coś powarkiwało, Archibald Archibaldowicz pozwolił sobie opuścić dwóch zagadkowych gości, i to też dopiero wtedy, kiedy im szepnął:

— Proszę mi wybaczyć! Ja na minutkę! Osobiście przypilnuję jarząbków!

Oddalił się od stolika i zniknął na zapleczu. Jeżeli jakikolwiek obserwator mógłby prześledzić dalsze poczynania pirata, poczynania te niewątpliwie wydałyby mu się nieco zagadkowe.

Szef nie udał się bynajmniej do kuchni, aby dopilnować jarząbków — udał się do restauracyjnej spiżarni. Otworzył ją własnym kluczem, zamknął się w niej od wewnątrz, ostrożnie, żeby nie zabrudzić mankietów, wyjął ze skrzyni z lodem dwa potężne wędzone jesiotry, zawinął je w gazety, pedantycznie przewiązał sznurkiem i odłożył na bok. Następnie w sąsiednim pokoju sprawdził, czy znajduje się na swoim miejscu jego kapelusz oraz letni płaszcz na jedwabnej podszewce i dopiero wtedy skierował się do kuchni, gdzie kucharz starannie przygotowywał obiecane gościom jarząbki.

Należy tu powiedzieć, że w tym, co robił Archibald Archibaldowicz, nie było nic zagadkowego ani dziwacznego, i tylko nader powierzchowny obserwator mógłby uznać jego poczynania za dziwne. Postępowanie Archibalda Archibaldowicza było logicznym następstwem wszystkiego, co działo się poprzednio. Znajomość ostatnich wydarzeń, a przede wszystkim fenomenalna intuicja podpowiadały kierownikowi restauracji Gribojedowa, że obiad jego dwóch gości będzie być może obfity i wystawny, lecz niezmiernie krótko potrwa. Intuicja, która jeszcze nigdy nie zawiodła flibustiera, nie zawiodła go również tym razem.

W tej samej chwili, kiedy Korowiow i Behemot trącali się drugim już kieliszkiem wspaniałej, zimnej, podwójnie destylowanej moskiewskiej wódki, z zaplecza restauracji szybkim krokiem wyszli trzej mężczyźni mocno ściśnięci w talii pasami, w sztylpach, z rewolwerami w dłoniach. Idący na przedzie krzyknął dźwięcznie i przerażająco:

— Nie ruszać się z miejsc! — i wszyscy trzej otworzyli na werandzie ogień celując w głowy Behemota i Korowiowa. Obaj ostrzeliwani natychmiast rozpłynęli się w powietrzu, a z prymusa trysnął prosto w markizę słup ognia. Jak gdyby rozwarta paszcza o czarnych brzegach pojawiła się w płótnie i zaczęła się rozpełzać na wszystkie strony. Ogień przedarł się przez nią i wzbił się aż do samego dachu domu Gribojedowa. Leżące na oknie w pokoju redakcji na pierwszym piętrze teczki z papierami nagle się zapaliły, od nich zajęła się zasłona, a wtedy ogień buzując, jak gdyby go ktoś rozdmuchiwał, słupami ruszył w głąb ciotczynego domu.

W kilka sekund później wyasfaltowanymi ścieżkami prowadzącymi do sztachet bulwaru, skąd w środę wieczorem przyszedł nie znajdujący u nikogo zrozumienia pierwszy zwiastun nieszczęścia, poeta Iwan Bezdomny, biegli oderwani od obiadu pisarze, Zofia Pawłowna, Pietrakowa, Pietrakow.

Wyszedłszy zawczasu bocznymi drzwiami Archibald Archibaldowicz nigdzie nie uciekając i nigdzie się nie śpiesząc, jak kapitan, który ostatni opuszcza pokład płonącego brygu, stał spokojnie w swoim letnim płaszczu na jedwabnej podszewce, trzymając pod pachą dwa jesiotrowe polana.

 

29. PRZESĄDZONE ZOSTAJĄ LOSY MISTRZA I MAŁGORZATY

O zachodzie słońca, wysoko ponad miastem, na tarasie jednego z najpiękniejszych budynków Moskwy, budynku wzniesionego przed stu pięćdziesięcioma mniej więcej laty, znajdowało się ich dwóch — Woland i Asasello. Z dołu, z ulicy nie można ich było zobaczyć, ponieważ przed niepożądanym spojrzeniem osłaniała ich balustrada ozdobiona gipsowymi wazami i gipsowym kwieciem. Ale oni widzieli prawie całe miasto.

Woland ubrany w swoją czarną chlamidę siedział na składanym taborecie. Długa i szeroka jego szpada wetknięta ostrzem w szparę między dwiema obluzowanymi płytami tarasu, sterczała pionowo, tak że powstał zegar słoneczny. Cień szpady wydłużał się powoli acz nieubłaganie, podpełzał ku czarnym trzewikom na nogach szatana. Wsparłszy na pięści trójkątny podbródek, podwinąwszy nogę skurczony na taborecie Woland patrzył nieustannie na nieogarnione skupisko pałaców, wielopiętrowych domów i malutkich, skazanych na rozbiórkę ruder.

Asasello, który zrzucił swój współczesny strój, czyli marynarkę, melonik i lakierki, podobnie jak Woland ubrany w czerń stał bez ruchu nie opodal swego władcy i podobnie jak on nie spuszczał miasta z oczu. Ale nagle coś kazało Wolandowi zwrócić uwagę na okrągłą wieżę, znajdującą się za nim, na dachu. Z muru tej wieży wychynął obdarty, umazany gliną posępny czarnobrody człowiek w chitonie i w sandałach własnej roboty.

— Ba! — zawołał Woland patrząc na przybysza z ironicznym uśmieszkiem. — Wszystkiego się mogłem spodziewać, tylko nie ciebie! Co cię sprowadza, nieproszony gościu?

— Przybyłem do ciebie, duchu zła i władco cieni — odparł przybysz, nieprzyjaźnie patrząc spode łba na Wolanda.

— Skoro przybyłeś do mnie, to dlaczego mnie nie pozdrowiłeś, były poborco podatków? — surowo powiedział Woland.

— Bo nie życzę ci dobrze, wcale nie chcę, żeby ci się dobrze wiodło — hardo odpowiedział mu przybysz.

— Będziesz się jednak musiał z tym pogodzić — odparł na to Woland i uśmiech wykrzywił mu twarz. — Zaledwieś się zjawił na dachu, a już palnąłeś głupstwo. Chcesz wiedzieć, na czym ono polega? Na intonacji twego głosu. To, co powiedziałeś, powiedziałeś w sposób zdający się świadczyć, że nie uznajesz cieni ani zła. Bądź tak uprzejmy i spróbuj przemyśleć następujący problem — na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło i jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie? Przecież cienie rzucają przedmioty i ludzie. Oto cień mojej szpady. Ale są również cienie drzew i cienie istot żywych. A może chcesz złupić całą kulę ziemską, usuwając z jej powierzchni wszystkie drzewa i wszystko, co żyje, ponieważ masz taką fantazję, żeby się napawać niezmąconą światłością? Jesteś głupi.

— Nie zamierzam z tobą dyskutować, stary sofisto — odparł Mateusz Lewita.

— Nie możesz ze mną dyskutować z powodu, o którym już wspomniałem — albowiem jesteś głupi — odpowiedział Woland i zapytał: — No, mów krótko i nie zawracaj mi głowy. Po coś tu przyszedł?

— On mnie przysyła.

— Cóż ci polecił przekazać, niewolniku?

— Nie jestem niewolnikiem — odpowiedział coraz bardziej rozwścieczony Mateusz Lewita. — Jestem jego uczniem.

— Mówimy, jak zawsze, różnymi językami — powiedział Woland. — Ale rzeczy, o których mówimy, nie ulegną od tego zmianie, prawda?

— On przeczytał utwór mistrza — zaczął mówić Mateusz Lewita — i prosi cię, abyś zabrał mistrza do siebie i w nagrodę obdarzył go spokojem. Czyż trudno ci to uczynić, duchu zła?

— Nic dla mnie nie jest trudne — odpowiedział Woland — i ty o tym dobrze wiesz. — Milczał przez chwilę, po czym dodał: — A dlaczego nie weźmiecie go do siebie, w światłość?

— On nie zasłużył na światłość, on zasłużył na spokój — ze smutkiem powiedział Lewita.

— Możesz powiedzieć, że zostanie to zrobione — odpowiedział Woland i dodał, a oko mu przy tym błysnęło: — I opuść mnie natychmiast.

— On prosi, abyście zabrali także tę, która go kochała i która przez niego cierpiała — po raz pierwszy Lewita zwrócił się do Wolanda błagalnie.

— Gdyby nie ty, nigdy byśmy na to nie wpadli. Odejdź.

I Mateusz Lewita zniknął, Woland zaś przywołał Asasella i rozkazał mu:

— Leć do nich i załatw wszystko. — Asasello opuścił taras i Woland został sam.

Ale samotność jego nie trwała długo. Dał się słyszeć stukot butów po płytach tarasu i ożywione glosy i przed Wolandem stanęli Korowiow i Behemot. Ale teraz grubas nie miał ze sobą prymusa, obładowany był innymi przedmiotami. A więc pod pachą trzymał nieduży landszafcik w pozłacanej ramie, przez ramię przerzucił na wpół spalony fartuch kucharski, w drugim zaś ręku trzymał całego łososia w skórze i z ogonem. I od Korowiowa, i od Behemota zalatywało spalenizną, fizjonomia Behemota była usmarowana sadzami, czapkę zaś miał mocno nadpaloną.

— Salute, messer! — zawrzasnęła niepoprawna parka, a Behemot pomachał łososiem.

— Dobrzyście — powiedział Woland.

— W każdym razie przybyliśmy, messer — meldował Korowiow — i czekamy na twoje rozkazy.

Woland wstał z taboretu, podszedł do balustrady i długo, w milczeniu, samotnie, odwrócony plecami do swojej świty patrzył w dal. Potem zawrócił, znowu zasiadł na taborecie i powiedział:

— Nie mam dla was żadnych poleceń, zrobiliście wszystko, coście mogli zrobić, i na razie nie będziecie mi potrzebni. Możecie odpocząć. Zaraz nadciągnie burza i ruszymy w drogę.

— Świetnie, messer — odpowiedziały te dwa błazny i zniknęły kędyś za krągłą wieżyczką znajdującą się na środku tarasu.

Burza, o której mówił Woland, wzbierała już na widnokręgu. Czarna chmura wydźwignęła się na zachodzie i przecięła słońce w połowie. Potem przesłoniła je całkowicie. Na tarasie zrobiło się chłodniej, a nieco później zapadły ciemności.

 

30. CZAS JUŻ! CZAS!

Wesz — mówiła Małgorzata — wczoraj wieczorem, kiedy zasnąłeś, ja właśnie czytałam o ciemnościach, które nadciągnęły znad Morza Śródziemnego... i te idole, ach, te złote idole! Nie wiem, czemu przez cały czas one mi nie dają spokoju. Wydaje mi się, że i teraz będzie padało. Czujesz, jak się ochłodziło?

— Wszystko to jest bardzo ładne i bardzo miłe — odpowiedział mistrz, paląc i rozganiając dłonią dym — i te idole, bóg z nimi... ale doprawdy nie wiem, co będzie dalej!

Rozmowa ta odbywała się o zachodzie słońca, wtedy właśnie, kiedy na tarasie u Wolanda pojawił się Mateusz Lewita. Okienko sutereny stało otworem i gdyby ktoś w nie zajrzał, zdumiałby się, że tak dziwnie wyglądali rozmawiający. Małgorzata miała na sobie czarny płaszcz narzucony wprost na gołe ciało, mistrz zaś ubrany był w swoją szpitalną piżamę. Stało się tak dlatego, że Małgorzata dosłownie nie miała co na siebie włożyć, wszystkie jej rzeczy zostały bowiem w willi, i chociaż do willi tej było bardzo blisko, oczywiście nawet nie mogło być mowy o tym, żeby tam iść i zabrać rzeczy. Mistrz zaś, którego wszystkie ubrania były w szafie, jakby nigdzie nie wjeżdżał, po prostu nie chciał się ubrać tłumacząc Małgorzacie, że tylko patrzeć, a zacznie się znowu jakieś nadprzyrodzone szaleństwo. Co prawda był ogolony po raz pierwszy od tamtej jesiennej nocy (w klinice przystrzygano mu tylko bródkę maszynką).

Pokój także wyglądał dziwnie i trudno się było połapać w panującym tam bałaganie. Na dywaniku leżały rękopisy, rękopisy poniewierały się także na kanapie. Na fotelu leżała grzbietem do góry jakaś otwarta książka, okrągły zaś stół nakryto do obiadu, kilka butelek stało wśród zakąsek. Ani Małgorzata, ani mistrz nie mieli pojęcia, skąd się wzięły te potrawy i napoje. Kiedy się obudzili, zastali już to wszystko na stole.

Pospawszy aż do sobotniego zmierzchu, mistrz i jego przyjaciółka obudzili się zupełnie wypoczęci i jedno tylko przypominało im o wczorajszych przygodach — każde z nich odczuwało lekki ból w lewej skroni. Natomiast wielkie przemiany zaszły w psychice obojga i przekonałby się o tym każdy, kto posłuchałby toczącej się w suterenie rozmowy. Nie było jednak nikogo, kto by ja mógł podsłuchać. Zaleta owego podwórza było właśnie to, że zawsze było puste. Wierzby i lipy za oknem z dnia na dzień coraz gwałtowniej się zazieleniające roztaczały zapach wiosny i wietrzyk, który właśnie zaczynał dąć, przynosił ów zapach do sutereny.

— Do diabła! — zawołał nagle mistrz. — Pomyśleć tylko, to przecież... — rozgniótł niedopałek w popielniczce i chwycił się za głowę. — Słuchaj, jesteś przecież mądrym człowiekiem i nie byłaś obłąkana... Czy naprawdę jesteś pewna, że byliśmy wczoraj u szatana?

— Naprawdę jestem zupełnie pewna — odpowiedziała Małgorzata.

— Oczywiście, oczywiście — powiedział ironicznie mistrz. — Ładne rzeczy... A więc mamy teraz zamiast jednego wariata — dwoje: i męża, i żonę! — Wzniósł dłonie ku niebu i zawołał: — Diabli wiedzą, co to ma znaczyć! Diabli, diabli... Małgorzata zbliżyła usta do ucha mistrza i szepnęła:

— Przysięgam na twoje życie, przysięgam na przepowiedzianego przez ciebie syna astronoma, że wszystko będzie dobrze!

I w tejże chwili zza okienka dał się słyszeć nosowy głos:

— Pokój temu domowi!

Mistrz drgnął, a Małgorzata, która zdążyła się już przyzwyczaić do rzeczy niezwykłych, zawołała:

— Przecież to Asasello! Ach, jak to miło, jak to dobrze! — i szepnąwszy do mistrza: — No, widzisz, nie zapominają o nas! — pobiegła otworzyć drzwi.

— Zapnij się przynajmniej! — krzyknął za nią mistrz.

— Mam to w nosie — już z korytarzyka odpowiedziała mu Małgorzata.

I oto Asasello już się kłaniał, już się witał z mistrzem pobłyskując swoim białym okiem, Małgorzata zaś wołała:

— Ach, jak się cieszę! Nigdy w życiu tak się nie cieszyłam!

Nalała gościowi koniaku, Asasello zaś wypił go chętnie. Mistrz nie spuszczając oczu z Asasella od czasu do czasu leciutko szczypał się pod stołem w lewą dłoń. Ale szczypanie nie pomagało. Asasello nie rozpływał się w powietrzu, zresztą, prawdę mówiąc, nie było to potrzebne. Niziutki, rudawy człowiek nie miał w sobie nic przerażającego, oprócz może przesłoniętego bielmem oka, ale to się przecież zdarza także i bez żadnych czarów. Może tylko jego ubranie było trochę niecodzienne — jakiś habit czy też płaszcz — ale po namyśle trzeba było przyznać, że i takie rzeczy się widuje. Koniak również ciągnął jak każdy porządny człowiek — duszkiem, całymi setkami i bez zagrychy. To właśnie ów koniak sprawił, że mistrzowi zaszumiało w głowie i zaczął rozmyślać:

„Tak, Małgorzata ma rację... Oczywiście, siedzi przede mną wysłannik diabła. Przecież ja sam nie dalej niż przedwczoraj wieczorem dowodziłem Iwanowi, że na Patriarszych Prudach z pewnością zetknął się z szatanem we własnej osobie, więc czemu teraz przestraszyłem się tej myśli i zacząłem wygadywać coś o hipnotyzerach i halucynacjach... Cóż z nich, u diabła, za hipnotyzerzy!”

Zaczął się przyglądać gościowi i zauważył, że w spojrzeniu Asasella jest coś nienaturalnego, że nie mówi on czegoś, czego na razie nie chce wypowiedzieć. „To nie jest zwykła wizyta, on przyszedł tu z jakąś misją” — myślał mistrz.

— Czemu zakłócasz mój spokój, Asasello? — zapytała Małgorzata.

— Ależ, co też!... — zawołał Asasello — nawet przez myśl mi nie przeszło, aby was niepokoić. Ach! Mało brakowało, a byłbym zapomniał... messer przesyła wam pozdrowienia, a także polecił mi powiedzieć, że zaprasza was na niewielką przechadzkę, jeżeli, oczywiście, nie macie nic przeciwko temu. Co wy na to?

Małgorzata pod stołem trąciła mistrza nogą.

— Z przyjemnością — odparł mistrz, bacznie przyglądając się gościowi, a Asasello ciągnął:

— Mamy nadzieję, że i Małgorzata Nikołajewna nie odmówi naszej prośbie.

— O, z pewnością nie odmówię — powiedziała Małgorzata i jej noga znów dotknęła stopy mistrza.

— To wspaniale! — zawołał Asasello. — To mi się podoba! Raz—dwa i po wszystkim! Nie to, co wtedy, w parku Aleksandrowskim!

— Ach, Asasello, proszę mi o tym nie przypominać, byłam wtedy głupia. Zresztą trudno mieć mi to za złe, przecież nie co dzień człowiek spotyka się z nieczystą siłą!

— Tego jeszcze brakowało — przytaknął Asasello. — Gdyby się spotykał co dzień, to byłoby za dobrze!

— Mnie też się podoba szybkość — mówiła podniecona Małgorzata — podoba mi się szybkość i nagość... Jak z mauzera — trrach! Ach, jak on strzela! — zawołała zwracając się do mistrza. — Siódemka pod Jaśkiem, a on w dowolne serduszko!... — Małgorzata była już podchmielona, oczy jej się rozjarzyły.

— Znowu zapomniałem! — zawołał Asasello uderzając się w czoło. — Głowa do pozłoty! Messer przecież przysłał dla was upominek — i zwrócił się do mistrza — butelkę wina. Proszę zwrócić uwagę, że jest to to samo wino, które pijał procurator Judei, falern.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że podobny rarytas wywołał wielkie zainteresowanie mistrza i Małgorzaty. Asasello odwinął z kawałka ciemnego trumiennego złotogłowiu niezwykle omszały dzban. Powąchali, naleli wina do szklanek, patrzyli przez nie pod światło, zamierające już przed burzą.

— Zdrowie Wolanda! — zawołała wznosząc swoją szklankę Małgorzata.

Wszyscy troje unieśli szklanki do ust i pociągnęli po dobrym łyku. Wówczas zwiastujące burzę światło dnia zaczęło gasnąć w oczach mistrza, dech mu zaparło, poczuł, że zbliża się koniec. Widział jeszcze, jak śmiertelnie pobladła Małgorzata bezradnie wyciąga doń ręce, jak opuszcza głowę na stół, a potem zsuwa się na podłogę.

— Trucicielu!... — zdążył jeszcze krzyknąć mistrz. Chciał chwycić nóż ze stołu, aby przebić nim Asasella, ale jego dłoń bezwładnie ześlizgnęła się po obrusie, wszystko, co było w suterenie mistrza, poczerniało, a potem zupełnie zniknęło. Mistrz upadł na wznak, a padając rozciął sobie o kant sekretarzyka skórę na skroni.

Kiedy otruci znieruchomieli, Asasello przystąpił do działania. Przede wszystkim skoczył w okno i już w chwilę później był w willi, w której mieszkała Małgorzata. Asasello, nieodmiennie staranny i dokładny, chciał osobiście sprawdzić, czy wszystko zostało wykonane jak należy. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Asasello widział, jak zasępiona, oczekująca na powrót męża kobieta wyszła ze swej sypialni, pobladła raptem, złapała się za serce, bezradnie zawołała:

— Natasza... ktokolwiek... na pomoc... — i upadła na podłogę w salonie, nie zdążywszy dojść do gabinetu.

— Wszystko w porządku — powiedział Asasello. W sekundę później był znowu przy powalonych kochankach. Małgorzata leżała z twarzą wtuloną w dywan. Asasello swymi żelaznymi rękami odwrócił ją jak lalkę, twarzą ku sobie, i wpatrzył się w nią. Twarz otrutej zmieniała się w jego oczach. Nawet w zapadającym przed burzą półmroku widać było, jak znika jej chwilowy zez wiedźmy, jak łagodnieją jej rysy. Twarz zmarłej rozjaśniła się, złagodniała wreszcie, nie była już drapieżna, była teraz twarzą cierpiącej kobiety. Asasello rozwarł jej białe zęby i wlał do ust kilka kropel tego samego wina, którym ją otruł. Małgorzata westchnęła, bez pomocy Asasella wstała z podłogi, usiadła i słabym głosem zapytała:

— Za co, Asasello, za co? Coś ty ze mną zrobił? Zobaczyła leżącego mistrza, wzdrygnęła się, szepnęła:

— Tego się nie spodziewałam... morderca!

— Ależ skąd! — odpowiedział Asasello. — On zaraz wstanie. Ach, dlaczego jesteś taka nerwowa?

Ton rudego demona tak bardzo był przekonywający, że Małgorzata uwierzyła mu od razu. Zerwała się, dziarska i pełna sił, pomogła wlać wino do ust leżącego. Mistrz otworzył oczy, popatrzył ponuro i z nienawiścią powtórzył swoje ostatnie słowo:

— Trucicielu!...

— Ach, zniewagi są najczęstszą nagrodą za dobrze wykonaną pracę! — odpowiedział mu na to Asasello. — Czy jesteś ślepy? Jeśli tak, przejrzyj jak najprędzej!

Wówczas mistrz wstał, rozejrzał się, a spojrzenie miał już żywe i rozjaśnione, zapytał:

— To coś nowego. Co to ma znaczyć?

— Znaczy to — odpowiedział Asasello — że na nas już czas. Już grzmi, słyszycie? Ściemnia się. Rumaki ryją ziemią kopytami, rozkołysały się drzewa w waszym maleńkim ogródku. Pożegnajcie się, pożegnajcie się co prędzej.

— Ach, rozumiem — powiedział mistrz i obejrzał się — zabiłeś mnie, jesteśmy martwi. Teraz już wszystko zrozumiałem.

— Ach, na litość — odpowiedział Asasello. — Co ja słyszę? I któż to mówi? Przecież twoja ukochana nazywa cię mistrzem, przecież potrafisz myśleć, jak więc możesz być martwy? To śmieszne!...

— Zrozumiałem wszystko, co powiedziałeś — zawołał mistrz. — Nic już nie mów! Masz po stokroć rację!

— Woland jest wielki! — zawtórowała mu Małgorzata. — Woland jest wielki! Wymyślił to znacznie lepiej ode mnie! Ale powieść, powieść — wołała do mistrza — dokądkolwiek polecisz, zabierz powieść!

— Nie trzeba — odparł mistrz. — Znam ją na pamięć.

— Ale ani słowa... ani słowa nie zapomnisz? — pytała Małgorzata przywierając do kochanka i ocierając krew z jego rozciętej skroni.

— Bądź spokojna. Teraz już nigdy niczego nie zapomnę — odpowiedział jej na to.

— A zatem — ogień! — zawołał Asasello. — Ogień, od którego wszystko wzięło swój początek i którym wszystko zwykliśmy kończyć.

— Ogień! — przeraźliwie krzyknęła Małgorzata. Trzasnęło okienko sutereny, wiatr zdmuchnął na bok zasłonę. Rozległ się w niebie krótki i wesoły grzmot. Asasello wsunął do pieca pazurzastą dłoń, wyciągnął dymiącą głownię i podpalił leżący na stole obrus. Potem podpalił plik starych gazet na kanapie, wreszcie rękopis i zasłonę na oknie.

Mistrz, odurzony już czekającą go galopadą, wyrzucił z półki na stół jakąś książkę, wzburzył jej karty nad płonącym obrusem i książka rozgorzała wesołym płomieniem.

Cały pokój chwiał się już pełen szkarłatnych jęzorów i wszyscy troje wybiegli wraz z dymem przez drzwi, wspięli się po ceglanych schodkach na górę i znaleźli się w ogródku. Pierwszą rzeczą, jaką tam zobaczyli, była siedząca na ziemi kucharka przedsiębiorcy budowlanego. Wokół niej poniewierały się rozsypane ziemniaki i kilka pęczków cebuli. Stan kucharki był zrozumiały. Przy szopie rżały trzy czarne rumaki, wierzgały, wzbijały fontanny ziemi. Małgorzata pierwsza wskoczyła na siodło, za nią Asasello, mistrz na końcu. Kucharka chciała podnieść rękę, aby uczynić znak świętego krzyża, ale Asasello groźnie zawołał z siodła:

— Utnę ci tę rękę! — gwizdnął i wierzchowce łamiąc gałązki lip wzbiły się i zapadły w czarną nawisłą chmurę. Jednocześnie z okienka sutereny buchnął dym. Dobiegł z dołu słaby, żałośliwy krzyk kucharki:

— Gore!...

Konie przelatywały już ponad dachami Moskwy.

— Chcę się pożegnać z miastem — krzyknął mistrz do Asasella, który cwałował na przedzie. Grzmot zagłuszył dalsze jego słowa. Asasello skinął głową i przynaglił rumaka do galopu. Naprzeciw lecącym pędziła chmura, ale nie chlustała jeszcze deszczem.

Lecieli ponad bulwarem, widzieli postacie ludzi, którzy rozbiegali się, aby schronić się przed deszczem. Spadały już pierwsze krople. Przelecieli nad kłębami dymu — to było wszystko, co zostało z domu Gribojedowa. Przelecieli nad miastem, które ogarniała już ciemność. Rozjarzały się nad nimi błyskawice. Potem zieleń zajęła miejsce dachów. I dopiero wtedy lunął deszcz i lecący zamienili się w trzy ogromne, zanurzone w wodzie bańki powietrza.

Małgorzata znała już uczucie, jakiego doznaje się w locie, mistrz jeszcze go nie znał, więc zdziwił się, że tak prędko przybyli do celu, czyli do tego, z którym chciał się pożegnać nie mając prócz niego nikogo, z kim by się żegnać powinien. Przez welon deszczu poznał od razu budynek kliniki Strawińskiego, rzekę i bór na jej przeciwległym brzegu, bór, który tak dobrze zdążył poznać. Wylądowali w zagajniku na polanie, niedaleko od kliniki.

— Poczekam tutaj na was — zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyczał Asasello. To ginął za szarą przesłoną, to znów oświetlały go błyskawice. — Żegnajcie się, byle prędzej!

Mistrz i Małgorzata zeskoczyli z siodeł i pobiegli przez ogród kliniki majacząc w ulewie jak wodne cienie. W chwilę później mistrz wprawną dłonią odsunął balkonową kratę w pokoju numer sto siedemnaście. Małgorzata podążała za nim. W łoskocie i wyciu burzy weszli do pokoju Iwana niewidzialni i nie zauważeni. Mistrz przystanął przy łóżku.

Iwan leżał nieruchomo jak wówczas, kiedy po raz pierwszy obserwował burzę w miejscu swego odpocznienia. Ale nie płakał jak wtedy. Kiedy dokładniej przyjrzał się ciemnej sylwetce, która wtargnęła doń z balkonu, uniósł się na łóżku, wyciągnął ręce i powiedział radośnie:

— Ach, to pan! A ja ciągle czekam, ciągle czekam na pana. Przyszedł pan wreszcie, mój sąsiedzie!

Mistrz odparł na to:

— Przyszedłem, ale, niestety, nie mogę już być sąsiadem pana. Odlatuję na zawsze i przyszedłem po to jedynie, by się pożegnać.

— Wiedziałem, że tak będzie, domyślałem się, że tak będzie — odpowiedział cicho Iwan i zapytał: — Spotkał go pan?

— Tak — powiedział mistrz. — Przyszedłem się z panem pożegnać, ponieważ był pan jedynym człowiekiem, z jakim rozmawiałem ostatnimi czasy.

Iwan rozpromienił się i powiedział:

— To dobrze, że pan tu przyleciał. Ja przecież dotrzymam słowa, nie będę więcej pisywał wierszydeł. Teraz zajmuje mnie co innego — Iwan uśmiechnął się i obłąkanymi oczyma popatrzył gdzieś w przestrzeń obok mistrza. — Chcę napisać coś innego.

Poruszyły mistrza te słowa. Powiedział siadając na skraju łóżka Iwana:

— To dobrze, to bardzo dobrze. Niech pan napisze dalszy ciąg o nim. Oczy Iwana zabłysły.

— To pan nie będzie o tym pisał? — Ale spuścił głowę i dodał w zadumie: — No, tak... po cóż o to pytam — spojrzał zezem na podłogę, popatrzył z lękiem.

— Tak — powiedział mistrz, a jego głos wydał się Iwanowi nie znany i głuchy. — Nie będę już o nim pisał. Co innego będę miał do roboty.

Szum burzy przeciął daleki gwizd.

— Słyszy pan? — zapytał mistrz.

— Burza szumi...

— Nie, to wołają mnie, na mnie już czas — wyjaśnił mistrz i wstał z łóżka.

— Niech pan zaczeka! Tylko jedno słowo — poprosił Iwan. — Odnalazł ją pan? Czy została panu wierna?

— Oto ona — odpowiedział mistrz i wskazał na ścianą. Od białej ściany oderwała się ciemna Małgorzata, podeszła do łóżka. Patrzyła na leżącego chłopaka i w jej oczach malowała się żałość.

— Biedak, biedak... — bezgłośnie szeptała Małgorzata, pochyliła się nad łóżkiem.

Leżący chłopak objął ją za szyję, pocałowała go.

— Żegnaj, uczniu — ledwo dosłyszalnie powiedział mistrz i zaczął rozpływać się w powietrzu. Zniknął, a wraz z nim zniknęła i Małgorzata. Zamknęła się krata balkonu.

Iwanem owładnął niepokój. Usiadł na łóżku, rozejrzał się lękliwie, jęknął nawet, powiedział coś sam do siebie, wstał. Burza rozhasała się na dobre i najwyraźniej go rozstroiła. Niepokoiło go także to, że jego przyzwyczajony do niezmąconej ciszy słuch wyłowił niespokojne kroki i przygłuszone głosy za drzwiami. Zawołał, zdenerwowany już i drżący:

— Praskowio Fiodorowna!

Praskowia Fiodorowna już wchodziła do pokoju i zaniepokojona, pytająco patrzyła na Iwana.

— Co? Co takiego? — pytała. — Burza przestraszyła? To nic, to nic... Zaraz ci pomożemy... zaraz zawołam doktora...

— Nie, Praskowio Fiodorowna, nie trzeba wołać doktora — powiedział Iwan, niespokojnie patrząc nie na Praskowie Fiodorownę, ale na ścianę — nic mi takiego nie jest. Niech się pani nie boi, ja teraz już rozumiem... Lepiej niech mi pani powie — poprosił Iwan serdecznie — co się stało tam obok w sto osiemnastce?

— W osiemnastce? — Odpowiedziała pytaniem na pytanie Praskowia Fiodorowna i spojrzenie jej pobiegło w bok. — Nic się tam nie stało. — Ale w jej głosie brzmiała nieszczerość, Iwan natychmiast to zauważył i powiedział:

— E, Praskowio Fiodorowna! Pani przecież zawsze mówi prawdę... Myśli pani, że zaczną rozrabiać? Nie, naprawdę, nie zacznę. Niech mi pani lepiej szczerze powie, ja przecież przez ścianę wszystko wyczuje.

— Umarł twój sąsiad przed chwilą — wyszeptała Praskowia Fiodorowna nie umiejąc się sprzeniewierzyć swojej dobroci i prawdomówności i popatrzyła z lękiem na Iwana, spłynęło po niej światło błyskawicy. Ale nic złego się nie stało. Iwan tylko wzniósł znacząco palec i powiedział:

— Przecież ja wiedziałem! Może mi pani wierzyć, Praskowio Fiodorowna, że teraz w mieście umarł jeszcze jeden człowiek. Ja nawet wiem, kto. — I Iwan uśmiechnął się tajemniczo. — To była kobieta.

 

31. NA WOROBIOWYCH GÓRACH

Burza przeminęła już bez śladu i przerzucona łukiem ponad całą Moskwę trwała na niebie wielobarwna tęcza, piła wodę z rzeki Moskwy. Wysoko na wzgórzu, między dwiema kępami krzaków, widać było trzy ciemne sylwetki. Woland, Korowiow i Behemot siedzieli na czarnych osiodłanych koniach, patrzyli na rozpościerające się za rzeką miasto, całe w rozpryskach słońca, pobłyskującego w tysiącach zwróconych ku zachodowi okien, na piernikowe baszty Diewiczego Monasteru.

Coś zaszumiało w powietrzu i Asasello wylądował w pobliżu całej grupy — za czarnym trenem jego płaszcza lecieli mistrz i Małgorzata.

— Musiałem przeszkodzić wam tobie, Małgorzato, i tobie, mistrzu — po chwili milczenia zaczął Woland — ale nie miejcie o to do mnie żalu. Nie sądzę, byście mieli tego żałować. No cóż — zwracał się teraz tylko do mistrza — pożegnaj się z tym miastem. Na nas już czas — Woland dłonią w czarnej rękawicy z rozciętym mankietem powiódł w tę stronę, gdzie niezliczone słońca roztapiały za rzeką szkło, gdzie trwała ponad tymi słońcami mgła, dym i opary rozprażonego w ciągu całego dnia miasta.

Mistrz zeskoczył z siodła, opuścił jeźdźców i pobiegł na skraj wzgórza. Czarny płaszcz wlókł się za nim po ziemi. Mistrz patrzył na miasto. W pierwszej chwili zakradł się do jego serca smutek i żal, ale niebawem ustąpiły one miejsca słodkawemu niepokojowi, cygańskiemu podnieceniu włóczęgi.

— Na zawsze!... Zrozumże to — wyszeptał mistrz i oblizał suche, spękane wargi. Zaczął uważnie przysłuchiwać się temu wszystkiemu, co działo się w jego duszy, analizować to. Wydało mu się, że podniecenie minęło, przekształciło się w poczucie wielkiej, śmiertelnej krzywdy. Ale i ono było nietrwałe, przeminęło, zastąpiła je, nie wiedzieć czemu, wyniosła obojętność, a tę z kolei — przeczucie wiekuistego spokoju.

Grupa jeźdźców oczekiwała na mistrza w milczeniu. Jeźdźcy patrzyli na gestykulującą na krawędzi urwiska wysoką, ciemną sylwetkę, która to wznosiła głowę, jak gdyby starając się sięgnąć spojrzeniem aż za dalekie przedmieścia, to znów zwieszała ją na pierś, jak gdyby kontemplując wydeptaną mizerną trawę pod nogami.

Potem mistrz chwycił się za głowę i pobiegł z powrotem w stronę oczekujących nań towarzyszy podróży.

— No i jak — z wysokości swego wierzchowca zwrócił się do mistrza Woland — pożegnałeś się?

— Tak, pożegnałem się — odpowiedział mistrz, i, już uspokojony, śmiało i otwarcie popatrzył w twarz Wolanda.

A wówczas przetoczył się ponad wzgórzami straszliwy, podobny dźwiękowi trąb głos Wolanda:

— Czas już! — a także przenikliwy gwizd i śmiech Behemota.

Konie poderwały się do biegu, jeźdźcy unieśli się w siodłach i pocwałowali. Małgorzata czuła, że jej oszalały rumak szarpie i gryzie wędzidło. Pęd wzdął płaszcz Wolanda ponad głowami całej kawalkady, płaszcz ten zaczął przesłaniać cały wieczerniejący nieboskłon. Kiedy na sekundę czarna opończa odrzucana została na bok, Małgorzata nie zwalniając biegu odwróciła się i zobaczyła, że nie ma już za nimi różnobarwnych wieżyc, nie ma już od dawna i miasta...

 

32. PRZEBACZENIE I WIEKUISTA PRZYSTAŃ

O bogowie, o, bogowie moi! Jakże smutna jest wieczorna ziemia! Jakże tajemnicze są opary nad oparzeliskami! Wie o tym ten, kto błądził w takich oparach, kto wiele cierpiał przed śmiercią, kto leciał ponad tą ziemią dźwigając ciężar ponad siły. Wie o tym ten, kto jest zmęczony. I bez żalu porzuca wtedy mglistą ziemię, jej bagniska i jej rzeki, ze spokojem w sercu powierza się śmierci, wie bowiem, że tylko ona przyniesie mu spokój.

Nawet czarodziejskie czarne konie zmęczyły się, coraz wolniej niosły swoich jeźdźców, zaczęła ich dopędzać nieunikniona noc. Nawet niespożyty Behemot wyczuwając ją za plecami zamilkł, rozwichrzył sierść na ogonie, wbił w siodło pazury i pędził milczący i poważny.

Noc jęła okrywać czarną chustą łąki i lasy, noc zapalała gdzieś daleko w dole smutne ogniki nie interesujące już teraz ani mistrza, ani Małgorzaty, niepotrzebne im obce ogniki. Noc wyprzedzała kawalkadę, zasnuwała ją z góry i to tu, to tam rzucała na osowiałe niebo białe plamki gwiazd.

Noc gęstniała, pędziła obok nich, chwytała galopujących za płaszcze, zdzierała je z ramion, odsłaniała prawdę. I kiedy owiewana chłodnym wiatrem Małgorzata otworzyła oczy, zobaczyła, jak zmieniają się pędzący ku swemu celowi. Kiedy zaś zza skraju lasu wypełznął na ich spotkanie krągły purpurowy księżyc, wszystkie pozory znikły, runęły w moczary i rozpłynęły się we mgłach nietrwałe czarnoksięskie kostiumy.

Należy wątpić, czy ktokolwiek poznałby w tym, który pędził teraz tuż obok Wolanda, po prawej ręce Małgorzaty, Korowiowa —Fagota, samozwańczego tłumacza tajemniczego i nie potrzebującego bynajmniej żadnych tłumaczy konsultanta. Zamiast tego, który opuścił Worobiowe Góry w podartym stroju cyrkowca jako Korowiow—Fagot, galopował teraz cicho podzwaniając złotym łańcuchem uździenicy ciemnofioletowy rycerz o mrocznej twarzy, na której nigdy nie zagościł uśmiech. Wspierał brodę na piersi, nie patrzył na księżyc, nie interesowała go ziemia, pędząc obok Wolanda rozmyślał o jakowychś swoich sprawach.

Także i Behemotowi noc oderwała jego puszysty ogon, odarła go z futra, rozrzuciła strzępy sierści po mokradłach. Ten, który zabawiał księcia ciemności jako kot, objawiał się teraz jako szczuplutki chłopak, demon—paź, najwspanialszy błazen, jakiego znał świat. Teraz i on także zamilkł i pędził bezszelestnie, podstawiając swoją młodą twarz pod napływającą od księżyca poświatę.

Z boku, w pewnej odległości od reszty, leciał pobłyskujac stalową zbroją Asasello. Znikł bez śladu nieprzystojny kieł i zez również okazał się kamuflażem. Oczy Asasella nie różniły się już teraz od siebie, były jednakowo puste i czarne, twarz zaś była blada i zimna. Teraz, lecąc, Asasello przybrał swą prawdziwą postać demona bezwodnej pustyni, demona—mordercy.

Siebie samej Małgorzata nie mogła zobaczyć, za to dobrze widziała zmiany, jakie zaszły w mistrzu. Jego włosy bielały teraz w poświacie księżyca, zbijały się z tyłu w powiewający na wietrze warkocz. Kiedy wiatr odrzucał płaszcz z jego nóg, Małgorzata widziała to zapalające się, to znów gasnące gwiazdeczki ostróg na botfortach. Podobnie jak młodziutki demon mistrz leciał nie spuszczając oczu z księżyca, ale uśmiechał się do tego księżyca, jak do kogoś dobrze znanego i kochanego, i zgodnie ze zwyczajem, którego nabrał w sto osiemnastce, coś tam sam do siebie mamrotał.

Woland wreszcie leciał także w swej prawdziwej postaci. Małgorzacie trudno byłoby powiedzieć, z czego była zrobiona uzda jego wierzchowca, sądziła, że są to być może księżycowe promienie, sam zaś wierzchowiec jest tylko bryłą mroku, grzywa rumaka — chmurą, a ostrogi jeźdźca — to białe cętki gwiazd.

Długo tak lecieli w milczeniu, aż wreszcie okolica zaczęła się zmieniać. W mroku ziemi zatonęły smutne lasy, a wraz z nimi i zmatowiałe klingi rzek. Pojawiły się w dole połyskliwe głazy, a pomiędzy nimi zaczerniały zapadliska, do których nie docierało księżycowe światło.

Woland osadził swego dzianeta na kamienistym, posępnym, płaskim szczycie i odtąd jeźdźcy pojechali stępa, nasłuchując, jak podkowy ich rumaków biją o żwir i kamienie. Zielonkawa, jasna poświata księżycowa zalewała szczyt i wkrótce Małgorzata dostrzegła stojący na tym pustkowiu tron, a na tronie białą postać siedzącego człowieka. Siedzący był może głuchy, a może nazbyt pogrążony w myślach. Nie czuł, że kamienista ziemia dygoce pod ciężarem wierzchowców, i jeźdźcy zbliżyli się doń nie zauważeni.

Księżyc bardzo dopomógł Małgorzacie, świecił jaśniej niż najjaśniejsza latarnia elektryczna, dostrzegła więc, że siedzący, którego oczy wydawały się być ślepe, nerwowo zaciera ręce i te nie widzące swoje oczy kieruje ku okręgowi księżyca. Widziała już teraz, że obok ciężkiego marmurowego tronu, na którym błyszczały w księżycowej poświacie jakieś iskry, leży olbrzymi czarny pies o spiczastych uszach i podobnie jak jego pan niespokojnie wpatruje się w księżyc. U stóp siedzącego poniewierają się skorupy rozbitego dzbana i rozpościera się czarnoczerwona niewysychająca kałuża. Jeźdźcy wstrzymali konie.

— Powieść twoja została przeczytana — zaczął mówić Woland zwracając się do mistrza — i powiedziano tylko jedno — że nie jest ona, niestety, zakończona. Chciałem ci zatem pokazać twego bohatera. Prawie od dwóch tysięcy lat siedzi on na tym szczycie i śpi, ale kiedy nadchodzi pełnia księżyca, dręczy go, jak widzisz, bezsenność. Cierpi na nią nie tylko on, ale również i jego wierny stróż, pies. Jeżeli prawdą jest, że tchórzostwo to najstraszliwsza z ułomności, to temu psu zarzucić go raczej niepodobna. Jedyną rzeczą, której bało się to nieustraszone zwierzę, była burza. No cóż, ten, który kocha, powinien dzielić los tego, kogo kocha.

— Co on mówi? — zapytała Małgorzata i jej nieruchoma, spokojną twarz osnuła mgiełka współczucia.

— On mówi — odpowiedział jej Woland — ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy księżycu nie może zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę. Mówi tak zawsze, ilekroć nie śpi, a kiedy śpi, śni mu się ciągle to samo — pasmo księżycowego światła, którym chciałby iść i rozmawiać z wi&

 




Поиск по сайту:

©2015-2020 studopedya.ru Все права принадлежат авторам размещенных материалов.